Dzisiaj coś na szybko, bo zaraz wyjeżdżam, więc będzie głównie wizualnie. Świat gier coraz bardziej wkracza w codzienne życie, zdobywając coraz większą ilość rynku tzw. rozrywki i śmieć twierdzić, że również sztuki. Tak, dla mnie są takie gry, które są sztuką, kolejną muzą - kiedyś o tym napiszę szerzej, z przykładami, co by nie-gracze uwierzyli :)
Dzisiaj na szersze opisywanie i przemyślenia nie mam czasu, więc może podam przykład, jak wielkim i ważnym rynkiem rozrywki są gry. 26 września premierę miała gra HALO 3 na Xboxa 360 - w ciągu 24 godzin w samych tylko US gra zarobiła 170 milionów dolarów - co jest największym otwarciem w historii, biorąc pod uwagę również filmy - bo nawet film Spiderman 3 poległ w tym starciu.
A ponieważ gry radzą sobie tak doskonale, są również reklamowane coraz większymi środkami. O reklamach gier, o tym, że te reklamy robią tacy ludzie jak David Lynch można pisać dużo - to też temat na osobny wpis. Dzisiaj chciałem Wam pokazać jak do reklamowania gry Gears of War został wykorzystany przerobiony kawałek Mad World grupy Tears for Fears. Najpierw oryginał:
Dodam, że Gears of War to gra TPP - (hint dla nie-graczy - chodzimy pamperkiem i strzelamy do innych pamperków z widokiem zza pleców bohatera). W grze mamy do czynienia ze zmasowanym atakiem obcej i silniejszej rasy na naszą planetę, która zmienia ziemię w jedno wielkie pole walki, na którym bronią się ostatki naszych sił, zdziesiątkowane przez wroga. Dodam na koniec jeszcze jedno info - reklamę wyreżyserował nie kto inny, a sam David Fincher. Pięknie dobrany dźwięk do obrazu - prawda?
piątek, 28 września 2007
czwartek, 27 września 2007
World in Conflict
Wyobraźcie sobie, że blok wschodni wcale się nie rozpada, nie ma żadnych demokratycznych przemian, a ZSRR w 89 roku przepuszcza atak na cały demokratyczny świat - łącznie z desantem na wybrzeże US. Ni mniej ni więcej, mamy do czynienia z nową wojną światową na ogromną skalę.
Może zacznę od elementu, który jest tylko dodatkiem, ale bardzo mi się podoba. W zasadzie już dawno nie oglądałem przerywników między misjami, szczególnie w RTSie, który by mnie nie znudziły. A tu niespodzianka, widzimy walki na ulicach amerykańskich miast, bomby wybuchające obok fastfoodów, radziecki czołgi rozjeżdżające amerykańskie samochody - i wszystko całkiem fajnie wyreżyserowane. Może nie jest to najważniejszy element gry, ale miło nakręca fabułę.
Sama gra to prawie typowy RTS. Mamy różne jednostki, piechotę, lekkie pojazdy, czołgi itp. Nie ma za to budowania baz, tylko ciągła akcja - sytuacja taktyczna zmienia się co chwilę. Grałem co prawda tylko w pierwsze misje, ale brawa dla autorów, że tak dobrze oddali atmosferę chaotycznie budowanej obrony. Kiedy zaczynamy zabezpieczać jakiś teren, okazuje się, że zmasowane siły wroga uderzają w innym miejscu i musimy przedzierać się przez ciasne miasto, by pomóc naszym jednostkom. Właśnie, miasto; świetnie oddane, z licznymi budynkami, w których czają się jednostki piechoty wroga. I tu z pomocą przychodzi nam wsparcie. Na początku mamy dostęp tylko do artylerii - za zdobyte punkty możemy zakupić w niektórych fragmentach gry ostrzał wrogich jednostek. Później dojdą jeszcze różne rodzaje bombardowań - jakie jeszcze nie wiem, ale z opisu wynika, że napalm i broń nuklearna są całkiem prawdopodobnymi narzędziami anihilacji. Tym bardziej, że zniszczyć można praktycznie każdy budynek.
Postępy w grze polegają na zdobyciu odpowiednich punktów z puli Primary Target. Mamy oczywiście jeszcze cele drugorzędne, jednak ich zdobycie nie jest koniecznym warunkiem ukończenia misji.
Graficznie - cóż, mój komputer nie pozwala w pełni wykorzystać tej gry, ale nawet w niskich detalach wybuchy i dym wyglądają godnie. Gorzej z teksturami, ale co zrobić, musiałem powyłączać szczegóły, żeby móc swobodnie grać. Zresztą fajne jest to, że engine jest na tyle zoptymalizowany, że chodzi płynnie na gorszym sprzęcie. W full detalach, na karcie korzystającej z D10 grafika powoduje opad szczęki. To naprawdę wygląda pięknie, a przecież to "tylko" RTS. Aha, jeszcze jedno, na stronie nvidi znalazłem artykuł, z którego wynika, że na odpowiednim sprzęcie można odpalić grę na dwóch ekranach. Na dodatkowym ekranie możemy wyświetlić mapę taktyczną, która pozwala lepiej zorientować się w sytuacji na polu walki.
Multiplayera nie miałem jeszcze okazji testować - najpierw chcę ukończyć singla, poza tym, po usłudze online na Xbox Live! jakoś nie chce mi się próbować czegoś innego :D
PS. Zdradzę, że w przyszłym tygodniu warto (zresztą zawsze warto) zaglądać na forum Cafe Gry w Allegro - będę miał dla Was dużą niespodziankę związaną z grą World in Conflict.
Może zacznę od elementu, który jest tylko dodatkiem, ale bardzo mi się podoba. W zasadzie już dawno nie oglądałem przerywników między misjami, szczególnie w RTSie, który by mnie nie znudziły. A tu niespodzianka, widzimy walki na ulicach amerykańskich miast, bomby wybuchające obok fastfoodów, radziecki czołgi rozjeżdżające amerykańskie samochody - i wszystko całkiem fajnie wyreżyserowane. Może nie jest to najważniejszy element gry, ale miło nakręca fabułę.
Sama gra to prawie typowy RTS. Mamy różne jednostki, piechotę, lekkie pojazdy, czołgi itp. Nie ma za to budowania baz, tylko ciągła akcja - sytuacja taktyczna zmienia się co chwilę. Grałem co prawda tylko w pierwsze misje, ale brawa dla autorów, że tak dobrze oddali atmosferę chaotycznie budowanej obrony. Kiedy zaczynamy zabezpieczać jakiś teren, okazuje się, że zmasowane siły wroga uderzają w innym miejscu i musimy przedzierać się przez ciasne miasto, by pomóc naszym jednostkom. Właśnie, miasto; świetnie oddane, z licznymi budynkami, w których czają się jednostki piechoty wroga. I tu z pomocą przychodzi nam wsparcie. Na początku mamy dostęp tylko do artylerii - za zdobyte punkty możemy zakupić w niektórych fragmentach gry ostrzał wrogich jednostek. Później dojdą jeszcze różne rodzaje bombardowań - jakie jeszcze nie wiem, ale z opisu wynika, że napalm i broń nuklearna są całkiem prawdopodobnymi narzędziami anihilacji. Tym bardziej, że zniszczyć można praktycznie każdy budynek.
Postępy w grze polegają na zdobyciu odpowiednich punktów z puli Primary Target. Mamy oczywiście jeszcze cele drugorzędne, jednak ich zdobycie nie jest koniecznym warunkiem ukończenia misji.
Graficznie - cóż, mój komputer nie pozwala w pełni wykorzystać tej gry, ale nawet w niskich detalach wybuchy i dym wyglądają godnie. Gorzej z teksturami, ale co zrobić, musiałem powyłączać szczegóły, żeby móc swobodnie grać. Zresztą fajne jest to, że engine jest na tyle zoptymalizowany, że chodzi płynnie na gorszym sprzęcie. W full detalach, na karcie korzystającej z D10 grafika powoduje opad szczęki. To naprawdę wygląda pięknie, a przecież to "tylko" RTS. Aha, jeszcze jedno, na stronie nvidi znalazłem artykuł, z którego wynika, że na odpowiednim sprzęcie można odpalić grę na dwóch ekranach. Na dodatkowym ekranie możemy wyświetlić mapę taktyczną, która pozwala lepiej zorientować się w sytuacji na polu walki.
Multiplayera nie miałem jeszcze okazji testować - najpierw chcę ukończyć singla, poza tym, po usłudze online na Xbox Live! jakoś nie chce mi się próbować czegoś innego :D
PS. Zdradzę, że w przyszłym tygodniu warto (zresztą zawsze warto) zaglądać na forum Cafe Gry w Allegro - będę miał dla Was dużą niespodziankę związaną z grą World in Conflict.
środa, 26 września 2007
Deadwood
Deadwood to miasteczko w Południowej Dakocie, Deadwood to również nazwa serialu. I właśnie o serialu chciałem napisać, bo to jeden z najlepszych westernów jakie miałem przyjemność oglądać.
Zawsze przyzwyczajony byłem, że konwencja serialowa narzuca twórcom pewne ograniczenia związane z brutalnością, moralnością i ogólnie przyjętą zasadą poprawności politycznej. Tak myślałem, dopóki nie obejrzałem Deadwood. Nie wiem jak wiele jest seriali, chyba wcale, lub prawie wcale, gdzie trudno znaleźć głównego bohatera bez skazy, gdzie rynsztok jest rynsztokiem, a wszelkie sceny są przesiąknięte naturalizmem. Jeżeli ktoś chce zachować mityczny obraz Dzikiego Zachodu znany z filmów Johna Wayne'a, powinien Deadwood ominąć szerokim łukiem, bo ta mityczna kraina została obrzucona błotem i fekaliami - dosłownie.
Serial (3 sezony) nakręcony został dla telewizji HBO w latach 2004-2006. Aukcja rozgrywa się w miasteczku, w zasadzie w obozie poszukiwaczy złota w górach Black Hills, w latach 1876-1877. Deadwood jest ważnym miejscem nie tylko ze względu na złoto odkryte na pobliskich terenach - to także miejsce rozgrywek politycznych. Obszar Południowej Dakoty ma dopiero zostać włączony do US - z tego względu ścierają się tam różne interesy wszelkiej maści skorumpowanych polityków, którzy we władzach przyszłego stanu widzą swoich ludzi.
Jedną z najciekawszych cech serialu jest wplecenie w jego fabułę prawdziwych wydarzeń i prawdziwych postaci - również jako głównych bohaterów. W pierwszym sezonie pojawia się Dziki Bill Hickok, który zginął właśnie w Deadwood podczas partii pokera. Dziki Bill przez całe życie, grając w pokera, zawsze zajmował miejsce w rogu, by widzieć wejście i całą salę. Pechowego dnia, z braku miejsca usiadł plecami do drzwi. Zginął podstępnie zastrzelony - w ręku trzymał parę asów i ósemek, kombinacja która od tamtego czasu nazwana została Dead Man's Hand. Całe zdarzenie zostało świetnie wplecione w fabułę serialu - a to tylko jeden przykład. W kolejnych sezonach pojawia się chociażby słynna agencja detektywistyczna Pinkertona, której sposób działania w tamtych czasach przypominał bardziej mafię z lat 30 XX wieku - przynajmniej jeżeli chodzi o rozprawianie się ze związkami zawodowymi wśród pracowników wielkich biznesmenów. Agencja zostaje wynajęta przez George'a Hearsta (postać autentyczna) do obrony jego interesów w Deadwood.
Do plejady najważniejszych autentycznych postaci, które pojawiają się w serialu, dodałbym: Setha Bullocka (szeryf Deadwood), Calamity Jane (przyjaciółka Dzikiego Billa, występowała później w rewii Buffalo Billa), Al Swearengen (alfons, właściciel saloonu Gem, jeden z bogatszych i bardziej wpływowych ludzi w Deadwood), Wyatt Earp (chyba nie muszę pisać kim był?), Charlie Utter (bliski przyjaciel Dzikiego Billa).
Deadwood jest brutalny, brutalny językiem, przemocą i seksem. Tam nikt nie kieruje się wielkimi wartościami, każdy zwyczajnie próbuje przeżyć w brutalnym świecie. W Deadwood nawet Wyatt Earp nie jest uczciwy. W zasadzie najbliżej pozytywnego bohatera jest Seth Bullock, najbliżej...
I po co to wszystko? Może po to, by oglądając Deadwood mieć wrażenie, że patrzymy na prawdziwych ludzi, prawdziwych pionierów Dzikiego Zachodu, prawdziwy świat, bez upiększeń i szlachetności wyuczonej na westernach z lat 50-70 XX wieku. Nie ukrywajmy, że świat nigdy nie był sprawiedliwy, a w świecie Dzikiego Zachodu trudno szukać zasad i moralności współczesnego człowieka. Poza tym, pamiętajmy, że Deadwood to miejsce ogarnięte gorączką złota, miejsce, które przyciąga największa ilość szumowin, a znacznie mniejszą tych uczciwych, którzy gubią się gdzieś wśród tego całego zła.
Polecam gorąco ten serial, bo to coś większego i mądrzejszego od przeciętnych produkcji serialowych i kinowych zresztą też. Poza tym, zawsze to zaczątek do poznania kawałka historii US, bez upiększeń i naciągania.
Zawsze przyzwyczajony byłem, że konwencja serialowa narzuca twórcom pewne ograniczenia związane z brutalnością, moralnością i ogólnie przyjętą zasadą poprawności politycznej. Tak myślałem, dopóki nie obejrzałem Deadwood. Nie wiem jak wiele jest seriali, chyba wcale, lub prawie wcale, gdzie trudno znaleźć głównego bohatera bez skazy, gdzie rynsztok jest rynsztokiem, a wszelkie sceny są przesiąknięte naturalizmem. Jeżeli ktoś chce zachować mityczny obraz Dzikiego Zachodu znany z filmów Johna Wayne'a, powinien Deadwood ominąć szerokim łukiem, bo ta mityczna kraina została obrzucona błotem i fekaliami - dosłownie.
Serial (3 sezony) nakręcony został dla telewizji HBO w latach 2004-2006. Aukcja rozgrywa się w miasteczku, w zasadzie w obozie poszukiwaczy złota w górach Black Hills, w latach 1876-1877. Deadwood jest ważnym miejscem nie tylko ze względu na złoto odkryte na pobliskich terenach - to także miejsce rozgrywek politycznych. Obszar Południowej Dakoty ma dopiero zostać włączony do US - z tego względu ścierają się tam różne interesy wszelkiej maści skorumpowanych polityków, którzy we władzach przyszłego stanu widzą swoich ludzi.
Jedną z najciekawszych cech serialu jest wplecenie w jego fabułę prawdziwych wydarzeń i prawdziwych postaci - również jako głównych bohaterów. W pierwszym sezonie pojawia się Dziki Bill Hickok, który zginął właśnie w Deadwood podczas partii pokera. Dziki Bill przez całe życie, grając w pokera, zawsze zajmował miejsce w rogu, by widzieć wejście i całą salę. Pechowego dnia, z braku miejsca usiadł plecami do drzwi. Zginął podstępnie zastrzelony - w ręku trzymał parę asów i ósemek, kombinacja która od tamtego czasu nazwana została Dead Man's Hand. Całe zdarzenie zostało świetnie wplecione w fabułę serialu - a to tylko jeden przykład. W kolejnych sezonach pojawia się chociażby słynna agencja detektywistyczna Pinkertona, której sposób działania w tamtych czasach przypominał bardziej mafię z lat 30 XX wieku - przynajmniej jeżeli chodzi o rozprawianie się ze związkami zawodowymi wśród pracowników wielkich biznesmenów. Agencja zostaje wynajęta przez George'a Hearsta (postać autentyczna) do obrony jego interesów w Deadwood.
Do plejady najważniejszych autentycznych postaci, które pojawiają się w serialu, dodałbym: Setha Bullocka (szeryf Deadwood), Calamity Jane (przyjaciółka Dzikiego Billa, występowała później w rewii Buffalo Billa), Al Swearengen (alfons, właściciel saloonu Gem, jeden z bogatszych i bardziej wpływowych ludzi w Deadwood), Wyatt Earp (chyba nie muszę pisać kim był?), Charlie Utter (bliski przyjaciel Dzikiego Billa).
Deadwood jest brutalny, brutalny językiem, przemocą i seksem. Tam nikt nie kieruje się wielkimi wartościami, każdy zwyczajnie próbuje przeżyć w brutalnym świecie. W Deadwood nawet Wyatt Earp nie jest uczciwy. W zasadzie najbliżej pozytywnego bohatera jest Seth Bullock, najbliżej...
I po co to wszystko? Może po to, by oglądając Deadwood mieć wrażenie, że patrzymy na prawdziwych ludzi, prawdziwych pionierów Dzikiego Zachodu, prawdziwy świat, bez upiększeń i szlachetności wyuczonej na westernach z lat 50-70 XX wieku. Nie ukrywajmy, że świat nigdy nie był sprawiedliwy, a w świecie Dzikiego Zachodu trudno szukać zasad i moralności współczesnego człowieka. Poza tym, pamiętajmy, że Deadwood to miejsce ogarnięte gorączką złota, miejsce, które przyciąga największa ilość szumowin, a znacznie mniejszą tych uczciwych, którzy gubią się gdzieś wśród tego całego zła.
Polecam gorąco ten serial, bo to coś większego i mądrzejszego od przeciętnych produkcji serialowych i kinowych zresztą też. Poza tym, zawsze to zaczątek do poznania kawałka historii US, bez upiększeń i naciągania.
poniedziałek, 24 września 2007
Breaking and Entering
Weekend miałem chorobowy, a w taki weekend najlepszą rzeczą jest książka, gra lub film. Skosztowałem każdej z tych rzeczy, ale chciałem napisać właśnie o filmie. Dlaczego, bo obejrzałem film, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie widowiskiem, efektami, ale nastrojem i opowiedzianą historią o zwykłych ludziach i emocjach jakie nimi rządzą.
Breaking and Entering (Rozstania i powroty) to kolejny film Anthonego Minghelli reżysera takich filmów jak Angielski pacjent, czy Wzgórze nadziei. Samo to nastroiło mnie już w miarę pozytywnie do filmu, tym bardziej, że główną rolę reżyser powierzył Judowi Law - jednemu z moich ulubionych aktorów.
O czym jest ten film? Hmmm, dla mnie to taka opowieść o zatraceniu w codzienności. Jednym z najbardziej znaczących momentów w filmie jest pytanie zadane głównemu bohaterowi "Jesteś szczęśliwy?" - "Wystarczająco". No właśnie, i to w sumie taki punkt wyjścia do wydarzeń, które dzieją się później. Tak się zastanawiam, czy zakończenie filmu jest takie a nie inne, bo Will coś zrozumiał, czy dlatego, że zwyczajnie musiał się wycofać, też dla własnej wygody. A może po części jedno i drugie? Nie chcę pisać bardziej dosadnie, bo nie chciałbym zdradzać fabuły osobom, które filmu jeszcze nie widziały, ale zapewniam, że jeżeli tylko macie ochotę obejrzeć dobry dramat, to trudno z tegorocznych premier wybrać coś równie dobrego. No bo w sumie jak to z ludźmi jest - są szczęśliwi, są szczęśliwi wystarczająco, czy też może wydaje im się, że szczęście jest gdzieś poza ich życiem? Ciekawy film, polecam :)
Trailer:
Breaking and Entering (Rozstania i powroty) to kolejny film Anthonego Minghelli reżysera takich filmów jak Angielski pacjent, czy Wzgórze nadziei. Samo to nastroiło mnie już w miarę pozytywnie do filmu, tym bardziej, że główną rolę reżyser powierzył Judowi Law - jednemu z moich ulubionych aktorów.
O czym jest ten film? Hmmm, dla mnie to taka opowieść o zatraceniu w codzienności. Jednym z najbardziej znaczących momentów w filmie jest pytanie zadane głównemu bohaterowi "Jesteś szczęśliwy?" - "Wystarczająco". No właśnie, i to w sumie taki punkt wyjścia do wydarzeń, które dzieją się później. Tak się zastanawiam, czy zakończenie filmu jest takie a nie inne, bo Will coś zrozumiał, czy dlatego, że zwyczajnie musiał się wycofać, też dla własnej wygody. A może po części jedno i drugie? Nie chcę pisać bardziej dosadnie, bo nie chciałbym zdradzać fabuły osobom, które filmu jeszcze nie widziały, ale zapewniam, że jeżeli tylko macie ochotę obejrzeć dobry dramat, to trudno z tegorocznych premier wybrać coś równie dobrego. No bo w sumie jak to z ludźmi jest - są szczęśliwi, są szczęśliwi wystarczająco, czy też może wydaje im się, że szczęście jest gdzieś poza ich życiem? Ciekawy film, polecam :)
Trailer:
sobota, 22 września 2007
Giger i Alien
Robiąc przemeblowanie w pokoju parę dni temu natrafiłem na swoją pracę magisterską "Droga do Obcego przez świat wyobraźni reżysera". Śmiesznie się to czyta po latach, z pewnymi spostrzeżeniami mógłbym teraz polemizować, niektóre wnioski wydają mi się za proste, ale tak pewnie jest zawsze kiedy człowiek dojrzewa i na pewne zjawiska patrzy inaczej.
Jeden z rozdziałów poświęcony był Gigerowi, który odpowiada za wizualną stronę Obcego, w zasadzie Alien mógłby powiedzieć temu mrocznemu Szwajcarowi "Tato". Mało kto wie, że Obcy nie był pierwszym filmowym projektem Gigera. Jego przygoda z kinem zaczęła się od pewnego niedokończonego epizodu. W 1976 roku Giger spotkał się z Salvadorem Dali. Prace Gigera i jego "biomechaniczny" styl zachwycił Dali'ego, który przedstawił go reżyserowi Aleksandrowi Jodorowskiemu. Jodorowski pracował wówczas nad projektem adaptacji książki Franka Herberta "Dune". Jak wiemy, film ostatecznie w 1984 roku nakręcił David Lynch, ale Giger stworzył do projektu Jodorowskiego między innymi tron hrabiego Vladimira Harkonnena.
Jedną z osób pracujących nad "Diuną" był Dann O'Bannon, który również zachwycił się pracami Gigera. O'Bannon wraz z przyjacielem Ronem Shusettem stworzyli postać Obcego i napisali pierwszy scenariusz, który po kilku poprawkach stał się podstawą filmu Ridleya Scotta.
W rok po fiasku projektu Jodorowskiego, O'Bannon zadzwonił do Gigera i zaprosił go do współpracy nad filmem, który na stałe wpisał się w klasykę kina SF. Po latach, Giger tak wspominał tę rozmowę: "O'Bannon mówił bardzo powoli ze względu na mój ubogi angielski, tak bym mógł zrozumieć najważniejsze rzeczy w jego opowieści. Przedstawił mi swój nowy projekt - film "Obcy". (...) Miał mi wysłać list, z nakreślonymi szkicami tego, co chce abym stworzył. Jak stwierdził, nie miał jeszcze dosyć pieniędzy, by od razu mnie zatrudnić, ale prześle mi tysiąc dolarów, tak abym nie czuł, że pracuję za darmo".
Takie były początki jednego z najstraszniejszych monstrów współczesnego kina.
Po 30 latach, ten trailer nadal jest niepokojący, "in space no one can hear you scream":
Jeden z rozdziałów poświęcony był Gigerowi, który odpowiada za wizualną stronę Obcego, w zasadzie Alien mógłby powiedzieć temu mrocznemu Szwajcarowi "Tato". Mało kto wie, że Obcy nie był pierwszym filmowym projektem Gigera. Jego przygoda z kinem zaczęła się od pewnego niedokończonego epizodu. W 1976 roku Giger spotkał się z Salvadorem Dali. Prace Gigera i jego "biomechaniczny" styl zachwycił Dali'ego, który przedstawił go reżyserowi Aleksandrowi Jodorowskiemu. Jodorowski pracował wówczas nad projektem adaptacji książki Franka Herberta "Dune". Jak wiemy, film ostatecznie w 1984 roku nakręcił David Lynch, ale Giger stworzył do projektu Jodorowskiego między innymi tron hrabiego Vladimira Harkonnena.
Jedną z osób pracujących nad "Diuną" był Dann O'Bannon, który również zachwycił się pracami Gigera. O'Bannon wraz z przyjacielem Ronem Shusettem stworzyli postać Obcego i napisali pierwszy scenariusz, który po kilku poprawkach stał się podstawą filmu Ridleya Scotta.
W rok po fiasku projektu Jodorowskiego, O'Bannon zadzwonił do Gigera i zaprosił go do współpracy nad filmem, który na stałe wpisał się w klasykę kina SF. Po latach, Giger tak wspominał tę rozmowę: "O'Bannon mówił bardzo powoli ze względu na mój ubogi angielski, tak bym mógł zrozumieć najważniejsze rzeczy w jego opowieści. Przedstawił mi swój nowy projekt - film "Obcy". (...) Miał mi wysłać list, z nakreślonymi szkicami tego, co chce abym stworzył. Jak stwierdził, nie miał jeszcze dosyć pieniędzy, by od razu mnie zatrudnić, ale prześle mi tysiąc dolarów, tak abym nie czuł, że pracuję za darmo".
Takie były początki jednego z najstraszniejszych monstrów współczesnego kina.
Po 30 latach, ten trailer nadal jest niepokojący, "in space no one can hear you scream":
piątek, 21 września 2007
Neill Blomkamp - warto zapamiętać to nazwisko
Nazwisko Neilla Blomkampa pojawiło się jakiś czas temu w wielu serwisach growych przy okazji wstępnych informacji na temat przygotowań do nakręcenia filmu na podstawie gry HALO. Niestety, po kilku miesiącach projekt został zawieszony - poszło jak zwykle o pieniądze. Tak czy siak, Microsoft nie zmarnował (do końca) potencjału reżysera i przygotowań studia WETA i zatrudnił Blomkapma do nakręcenia serii shortów dziejących się w świecie gry HALO (część wielkiej kampanii reklamowej, której echa oglądamy również w Polsce.
Zanim przejdę dalej, wyjaśnię nie-graczom, że chodzi o premierę trzeciej części gry HALO - jednej z największych i najsłynniejszych gier w historii elektronicznej rozgrywki. HALO 3 pobije prawdopodobnie wszelkie rekordy sprzedaży, wstępne dane mówią o 200 milionach dolarów zarobionych w ciągu 24 godzin po premierze. Kwota wcale nie astronomiczna, jeżeli zdamy sobie sprawę, że HALO 2 w 2004 roku w 24 godziny po premierze zarobiło 125 milionów dolarów.
Wracając do Blomkampa. Do tej pory, ten urodzony w Afryce Południowej reżyser, kręcił właśnie krótkie filmy i reklamy. Podobnie reżyserskie szlify zdobywał Rildey Scott zanim nakręcił Pojedynek i później Obcego. Blomkamp wsławił się filmem Alive in Joburg - 6 minut niesamowitego klimatu:
Jak już pisałem na początku, projekt filmu upadł, ale potencjał został. Blomkamp nakręcił dla MS krótkie filmiki rozgrywające się w świecie HALO. Poniżej jeden z nich:
Nie wiem jak Wam, ale mi żal, że taki reżyser nie otrzymał możliwości zrealizowania się w dużym budżecie i pełnometrażowym filmie. Jestem przekonany, że byłby to jeden z tych niezapomnianych obrazów, który skierowałby kino SF na nowe tory.
Zanim przejdę dalej, wyjaśnię nie-graczom, że chodzi o premierę trzeciej części gry HALO - jednej z największych i najsłynniejszych gier w historii elektronicznej rozgrywki. HALO 3 pobije prawdopodobnie wszelkie rekordy sprzedaży, wstępne dane mówią o 200 milionach dolarów zarobionych w ciągu 24 godzin po premierze. Kwota wcale nie astronomiczna, jeżeli zdamy sobie sprawę, że HALO 2 w 2004 roku w 24 godziny po premierze zarobiło 125 milionów dolarów.
Wracając do Blomkampa. Do tej pory, ten urodzony w Afryce Południowej reżyser, kręcił właśnie krótkie filmy i reklamy. Podobnie reżyserskie szlify zdobywał Rildey Scott zanim nakręcił Pojedynek i później Obcego. Blomkamp wsławił się filmem Alive in Joburg - 6 minut niesamowitego klimatu:
Jak już pisałem na początku, projekt filmu upadł, ale potencjał został. Blomkamp nakręcił dla MS krótkie filmiki rozgrywające się w świecie HALO. Poniżej jeden z nich:
Nie wiem jak Wam, ale mi żal, że taki reżyser nie otrzymał możliwości zrealizowania się w dużym budżecie i pełnometrażowym filmie. Jestem przekonany, że byłby to jeden z tych niezapomnianych obrazów, który skierowałby kino SF na nowe tory.
czwartek, 20 września 2007
Spun
Podążając za wpisem redkeya, zwanego też przez niektórych rkdeey, postanowiłem upolować film Spun. W końcu się udało i wczoraj zafundowałem sobie dosyć potężną dawkę specyficznego humoru. Film to inny i nie dla wszystkich, z przymrużeniem oka podchodzący do życia ćpunów - coś jak pamiętny Trainspotting. Co prawda fabuła o wiele mniej skomplikowana niż w filmie Boyle'a, ale zabawy równie mocno. Jedną z ról (The Cook), gra jak zwykle niezawodny Mickey Rourke - bardzo charakterystyczna postać w filmie. Zresztą równie charakterystyczny jest Eric Roberts jako The Man - kto widział film wie o co chodzi :)
Fabuła pokazuje kilka dni z życia Rossa (Jason Schwartzman), który przypadkowo zostaje kierowcą wytwórcy metamfetaminy. Ross to taki trochę życiowy nieudacznik, lubimy go, wzbudza sympatię widza, ale śmiem twierdzić, nie dlatego, że nam go żal - koleś jest zwyczajnie troszkę pokręconym, ale normalnym facetem (najnormalniejszy wśród tej całej zwariowanej bandy). Ross ma duży problem z kobietami (narkotyków nie liczę, bo w Spun nawet policjanci ćpają), ta którą kocha, ma go gdzieś; ta, z którą uprawia seks, jest mu całkowicie obojętna; a ta, z którą mógłby być szczęśliwy, przemija gdzieś tam w dali. Dobrze, że chociaż całkiem nieźle potrafi się bawić - szkoda, że musi się przy tym maksymalnie naćpać - ale przecież to nie film o drużynie harcerskiej :)
I jeszcze jeden element, muzyka wykonywana w większości przez zespół Zwan. Pasuje doskonale do klimatu filmu, świetnie wypełniając odpowiednie fragmenty. To jeden z tych filmów, o których mówimy, że można go również posłuchać, a OST nie ląduje na półce po tygodniu.
Fabuła pokazuje kilka dni z życia Rossa (Jason Schwartzman), który przypadkowo zostaje kierowcą wytwórcy metamfetaminy. Ross to taki trochę życiowy nieudacznik, lubimy go, wzbudza sympatię widza, ale śmiem twierdzić, nie dlatego, że nam go żal - koleś jest zwyczajnie troszkę pokręconym, ale normalnym facetem (najnormalniejszy wśród tej całej zwariowanej bandy). Ross ma duży problem z kobietami (narkotyków nie liczę, bo w Spun nawet policjanci ćpają), ta którą kocha, ma go gdzieś; ta, z którą uprawia seks, jest mu całkowicie obojętna; a ta, z którą mógłby być szczęśliwy, przemija gdzieś tam w dali. Dobrze, że chociaż całkiem nieźle potrafi się bawić - szkoda, że musi się przy tym maksymalnie naćpać - ale przecież to nie film o drużynie harcerskiej :)
I jeszcze jeden element, muzyka wykonywana w większości przez zespół Zwan. Pasuje doskonale do klimatu filmu, świetnie wypełniając odpowiednie fragmenty. To jeden z tych filmów, o których mówimy, że można go również posłuchać, a OST nie ląduje na półce po tygodniu.
środa, 19 września 2007
Company of Heroes - Kompania Braci
Wczoraj zacząłem grać w to cudo (wcześniej sprawdziłem demo) i powiem jedno, PC wrócił do mnie w chwale. Swego czasu straciłem zainteresowanie graniem na PC, ale dzięki takim grom, widzę sens wydawania kasy na modernizację sprzętu (w granicach rozsądki oczywiście). Mam nadzieję, że już wkrótce przesiądę się na Dual Core, 2GB RAMu i Vistę.
Kompania Braci jest bardzo widowiskowym i filmowym RTSem, nawiązuję do najlepszych tradycji kina ostatnich lat i porywa akcją i klimatem jak Szeregowiec Ryan i serial Band of Brothers. Jestem po niedawnych seansach Listów z Iwo Jimy i Sztandaru Chwały Clinta Eastwooda i zagranie w grę o WWII było dla mnie w tym momencie koniecznością :)
To co najbardziej podoba mi się w Company of Heroes to nastawienie na mała skalę prowadzonych działań, podobnie jak to miało miejsce w Close Combat. Tylko w Kompani Braci jesteśmy jeszcze bliżej samej walki, szczegółowość grafiki i gameplay, pozwala niemal poczuć świst kul przelatujących między naszymi kompanami. Właśnie, grafika, niby nie ona tworzy gry, ale to tak jakby twierdzić, że kobieta, która ma bogate wnętrze, nie musi być... no dobra, zadbana. Wiem, że to seksistowskie porównanie, ale tak przecież jest. Obojętnie co by mówić, prawda jest jedna :) Wracając do Kompani Braci, grafika jest bardzo szczegółowa i na odpowiednim sprzęcie i włączonych wszystkich detalach, pozwala w pełni cieszyć się wojennym krajobrazem. Ja musiałem pewne efekty powyłączać (mój sprzęt ma już swoje lata: Sempron 2800+, niecały 1GB pamięci i GeForce 7600GS), ale dzięki temu gra chodzi płynnie, bez przycięć.
Rozgrywka skupia się na pojedynczych oddziałach, walczymy głównie piechotą między żywopłotami francuskich pól, albo na ulicach miasteczek. Tak jak już pisałem, najfajniejsza jest ta mała skala działań, możemy poczuć jak wiele zależało od pojedynczych oddziałów żołnierzy. Dla przykładu: obecnie próbuję zdobyć Carentan, ale napotkałem silny opór Niemców, którzy przyszpilili moich ludzi ogniem z MG42 zainstalowanym w oknie pobliskiej kafejki. Postaram się obejść jednym odziałem z boku budynku i podłożyć ładunki wybuchowe. Takich akcji w Company of Heroes jest cała masa i praktycznie o każdy ważny fragment terenu musimy walczyć z zaciekle broniącymi się Niemcami; nierzadko używamy sprzętu porzuconego przez wycofującego się wroga.
Bardzo fajnie wypadają filmiki między misjami na enginie gry - pozwala to na płynne przejście pomiędzy pokazywaną fabułą a samym gameplayem.
Jeżeli ktoś ma ochotę na RTSa na małą skalę, gdzie liczy się życie każdego żołnierza i gdzie jednocześnie mamy poczucia bycia częścią wielkiej machiny wojennej, to niech jak najszybciej sięga po Company of Heroes.
Trailer:
Kompania Braci jest bardzo widowiskowym i filmowym RTSem, nawiązuję do najlepszych tradycji kina ostatnich lat i porywa akcją i klimatem jak Szeregowiec Ryan i serial Band of Brothers. Jestem po niedawnych seansach Listów z Iwo Jimy i Sztandaru Chwały Clinta Eastwooda i zagranie w grę o WWII było dla mnie w tym momencie koniecznością :)
To co najbardziej podoba mi się w Company of Heroes to nastawienie na mała skalę prowadzonych działań, podobnie jak to miało miejsce w Close Combat. Tylko w Kompani Braci jesteśmy jeszcze bliżej samej walki, szczegółowość grafiki i gameplay, pozwala niemal poczuć świst kul przelatujących między naszymi kompanami. Właśnie, grafika, niby nie ona tworzy gry, ale to tak jakby twierdzić, że kobieta, która ma bogate wnętrze, nie musi być... no dobra, zadbana. Wiem, że to seksistowskie porównanie, ale tak przecież jest. Obojętnie co by mówić, prawda jest jedna :) Wracając do Kompani Braci, grafika jest bardzo szczegółowa i na odpowiednim sprzęcie i włączonych wszystkich detalach, pozwala w pełni cieszyć się wojennym krajobrazem. Ja musiałem pewne efekty powyłączać (mój sprzęt ma już swoje lata: Sempron 2800+, niecały 1GB pamięci i GeForce 7600GS), ale dzięki temu gra chodzi płynnie, bez przycięć.
Rozgrywka skupia się na pojedynczych oddziałach, walczymy głównie piechotą między żywopłotami francuskich pól, albo na ulicach miasteczek. Tak jak już pisałem, najfajniejsza jest ta mała skala działań, możemy poczuć jak wiele zależało od pojedynczych oddziałów żołnierzy. Dla przykładu: obecnie próbuję zdobyć Carentan, ale napotkałem silny opór Niemców, którzy przyszpilili moich ludzi ogniem z MG42 zainstalowanym w oknie pobliskiej kafejki. Postaram się obejść jednym odziałem z boku budynku i podłożyć ładunki wybuchowe. Takich akcji w Company of Heroes jest cała masa i praktycznie o każdy ważny fragment terenu musimy walczyć z zaciekle broniącymi się Niemcami; nierzadko używamy sprzętu porzuconego przez wycofującego się wroga.
Bardzo fajnie wypadają filmiki między misjami na enginie gry - pozwala to na płynne przejście pomiędzy pokazywaną fabułą a samym gameplayem.
Jeżeli ktoś ma ochotę na RTSa na małą skalę, gdzie liczy się życie każdego żołnierza i gdzie jednocześnie mamy poczucia bycia częścią wielkiej machiny wojennej, to niech jak najszybciej sięga po Company of Heroes.
Trailer:
poniedziałek, 17 września 2007
Kayah i Sofa - koncert
W piątek miałem okazję bawić się na 5 urodzinach agencji reklamowej New Age Media . Nie będę tu opisywał samej imprezy, powiem krótko, bawiłem się wyśmienicie do późna :) Napisać chciałem o koncercie, który zaczął całe zdarzenie.
Najpierw na scenie pojawił się zespół Sofa, bliski muzycznie czarnym dźwiękom. Słyszałem ich już wcześniej na Xbox 360 Fun Day . Najbliżej im chyba do Black Eyed Peas, zresztą ich covery czasem grają na koncertach. W 2006 roku wydali płytę Many Stylez nakładem wytwórni Kayax związanej z Kayah - to chyba nie przypadek, że grali jako support :)
A grali jak zwykle bardzo dobrze, przynajmniej dla mnie, bo takie dźwięki bardzo, ale to bardzo mi odpowiadają, szczególnie w imprezowo-koncertowych klimatach. Szkoda, że grali tak krótko, chociaż bis musiał być, publika nie dała im tak po prostu sobie pójść.
Sofa: Szkoda słów
Chwila przerwy i na scenie pojawiła się Kayah. Dobra, może powinienem powiedzieć, że Kayah (jak to się odmienia, ktoś wie?) nie słucham, ale... Właśnie, koncert to coś zupełnie innego, koncert tworzy atmosfera, ludzie, odpowiednio podana muzyka i energia wykonawcy przekazana publice. A Kayah jest bardzo energetyczna, dowcipna, potrafi nawiązać kontakt z publicznością, dlatego mimo braku uwielbienia dla jej muzyki, bawiłem się wyśmienicie od pierwszej do ostatniej piosenki. Aaaa, i Kayah całkiem fajnie się porusza :) Odpoczynek after był niezbędny. Zdjęcia robione komórką, dlatego taka słaba jakość.
Najpierw na scenie pojawił się zespół Sofa, bliski muzycznie czarnym dźwiękom. Słyszałem ich już wcześniej na Xbox 360 Fun Day . Najbliżej im chyba do Black Eyed Peas, zresztą ich covery czasem grają na koncertach. W 2006 roku wydali płytę Many Stylez nakładem wytwórni Kayax związanej z Kayah - to chyba nie przypadek, że grali jako support :)
A grali jak zwykle bardzo dobrze, przynajmniej dla mnie, bo takie dźwięki bardzo, ale to bardzo mi odpowiadają, szczególnie w imprezowo-koncertowych klimatach. Szkoda, że grali tak krótko, chociaż bis musiał być, publika nie dała im tak po prostu sobie pójść.
Sofa: Szkoda słów
Chwila przerwy i na scenie pojawiła się Kayah. Dobra, może powinienem powiedzieć, że Kayah (jak to się odmienia, ktoś wie?) nie słucham, ale... Właśnie, koncert to coś zupełnie innego, koncert tworzy atmosfera, ludzie, odpowiednio podana muzyka i energia wykonawcy przekazana publice. A Kayah jest bardzo energetyczna, dowcipna, potrafi nawiązać kontakt z publicznością, dlatego mimo braku uwielbienia dla jej muzyki, bawiłem się wyśmienicie od pierwszej do ostatniej piosenki. Aaaa, i Kayah całkiem fajnie się porusza :) Odpoczynek after był niezbędny. Zdjęcia robione komórką, dlatego taka słaba jakość.
czwartek, 13 września 2007
eXistenZ - przyszłość gier?
Wczoraj przypomniałem sobie film, który widziałem dobre parę lat temu - eXistenZ Davida Crobenberga . Nagrany jeszcze na VHS ze świętej pamięci Wizji Jeden - tak tak, drogie dzieci, kiedyś istniała taka platforma wchłonięta później przez beznadziejną Cyfrę+, której szczerze nie lubię.
Wszyscy wiemy, że filmy, które poruszają temat gier, to w dużej części gnioty, mniejsza część do dobre filmy, a najmniejsza do perełki. eXistenZ jest właśnie perełką, porusza temat przyszłości gier, wirtualnej rzeczywistości (ala matrix). O tym filmie naprawdę trudno pisać, żeby nie psuć jego odbioru, bo jego odkrywanie jest naprawdę cennym doświadczeniem. Powiem tylko tyle, że film rozpoczyna się sceną, w której firma produkująca gry zaprasza kilkanaście osób do testowania nowego tytułu rozgrywającej się w wirtualnym świecie. Uczestnicy podłączają konsolę do bioportu w rdzeniu kręgowym i wchodzą, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, do matrixa. Grę przerywa zamachowiec, który strzela do Allegry Geller (w tej roli cudna Jennifer Jason Leigh). Rannej pomaga pracownik firmy Ted Pikul (Jude Law). Allegra chcąc sprawdzić czy jedyna kopia gry nie została uszkodzona, namawia Teda do założenia bioportu i wspólnej gry. Tak to się zaczyna.
To co udało się doskonale Cronenbergowi to wciągnięcie widza w zatracenie rozpoznawania rzeczywistości. W pewnym momencie, podobnie jak bohaterzy filmu, nie wiemy, czy jesteśmy nadal w grze. Motywem przewodnim jest pytanie "Are we still in the game?"; i podobnie jak bohaterowie nie znamy odpowiedzi.
Tak sobie myślałem, mimo całego niebezpieczeństwa zagubienia w rzeczywistości, nie wahałbym się nawet minuty, by zagrać w to cudo. W końcu nie licząc tak zwanych casual players, każdy hardcorowiec marzy o maksymalnym zintegrowaniu się ze światem przedstawionym. Czy nie temu służy coraz lepsza grafika, 42 calowe ekrany LCD wysokiej rozdzielczości, wygodne bezprzewodowe pady, dźwięk przestrzenny? Przecież to tylko wstęp, być może do wizji ukazanej w eXistenZ. Bo obojętnie jak spojrzeć na film, to taka gra stwarza niesamowite możliwości. Jak holodeck ze Star Treka, ba, sięga znacznie dalej niż wizja z serialu. To wszystko to bardzo daleka pieśń przyszłości, bardzo daleka, ale czytając Wokół Księżyca Verne'a, dochodzę do wniosku, że 100 lat może starczyć na spełnienie wizjonerskiej SF. Czego sobie i wszystkim graczom życzę :)
PS. Wyjeżdżam na parę dni, do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
Wszyscy wiemy, że filmy, które poruszają temat gier, to w dużej części gnioty, mniejsza część do dobre filmy, a najmniejsza do perełki. eXistenZ jest właśnie perełką, porusza temat przyszłości gier, wirtualnej rzeczywistości (ala matrix). O tym filmie naprawdę trudno pisać, żeby nie psuć jego odbioru, bo jego odkrywanie jest naprawdę cennym doświadczeniem. Powiem tylko tyle, że film rozpoczyna się sceną, w której firma produkująca gry zaprasza kilkanaście osób do testowania nowego tytułu rozgrywającej się w wirtualnym świecie. Uczestnicy podłączają konsolę do bioportu w rdzeniu kręgowym i wchodzą, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, do matrixa. Grę przerywa zamachowiec, który strzela do Allegry Geller (w tej roli cudna Jennifer Jason Leigh). Rannej pomaga pracownik firmy Ted Pikul (Jude Law). Allegra chcąc sprawdzić czy jedyna kopia gry nie została uszkodzona, namawia Teda do założenia bioportu i wspólnej gry. Tak to się zaczyna.
To co udało się doskonale Cronenbergowi to wciągnięcie widza w zatracenie rozpoznawania rzeczywistości. W pewnym momencie, podobnie jak bohaterzy filmu, nie wiemy, czy jesteśmy nadal w grze. Motywem przewodnim jest pytanie "Are we still in the game?"; i podobnie jak bohaterowie nie znamy odpowiedzi.
Tak sobie myślałem, mimo całego niebezpieczeństwa zagubienia w rzeczywistości, nie wahałbym się nawet minuty, by zagrać w to cudo. W końcu nie licząc tak zwanych casual players, każdy hardcorowiec marzy o maksymalnym zintegrowaniu się ze światem przedstawionym. Czy nie temu służy coraz lepsza grafika, 42 calowe ekrany LCD wysokiej rozdzielczości, wygodne bezprzewodowe pady, dźwięk przestrzenny? Przecież to tylko wstęp, być może do wizji ukazanej w eXistenZ. Bo obojętnie jak spojrzeć na film, to taka gra stwarza niesamowite możliwości. Jak holodeck ze Star Treka, ba, sięga znacznie dalej niż wizja z serialu. To wszystko to bardzo daleka pieśń przyszłości, bardzo daleka, ale czytając Wokół Księżyca Verne'a, dochodzę do wniosku, że 100 lat może starczyć na spełnienie wizjonerskiej SF. Czego sobie i wszystkim graczom życzę :)
PS. Wyjeżdżam na parę dni, do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
środa, 12 września 2007
H-Blockx
Wczoraj odgrzebałem starą kasetę H-Blockx, już nie pamiętam kiedy ostatni raz tego słuchałem. A lubiłem swego czasu bardzo. O dziwo, nawet mój magnetofon jeszcze działał, co prawda jedna kieszeń, ale zawsze. Najlepsze, że w środku odnalazłem jeszcze starą kasetę Post Regiment, którą myślałem, że zgubiłem, ale o tym napiszę innym razem. Wracając do H-Blockx, to dla mnie taki zespół, który ma kilka kawałków, które podobają mi się bardzo, i całą resztę, której nie pamiętam.
Poniżej dwa moje ulubione, no może poza Power, który też lubię. A te dwa niżej, czyli Ring of Fire (cover) i Little Girl, to takie dwie perełki o kobietach i emocjach jakie wywołują w facetach. Takie tam seksistowskie piosenki, inne od tych romantycznych często przynudnawych ballad o miłości :)
No to proszę:
Ring of Fire
Little Girl
Poniżej dwa moje ulubione, no może poza Power, który też lubię. A te dwa niżej, czyli Ring of Fire (cover) i Little Girl, to takie dwie perełki o kobietach i emocjach jakie wywołują w facetach. Takie tam seksistowskie piosenki, inne od tych romantycznych często przynudnawych ballad o miłości :)
No to proszę:
Ring of Fire
Little Girl
wtorek, 11 września 2007
iwo jima
Bardzo lubię filmy i gry wojenne - najbardziej te związane z WWII i Wietnamem; mimo że sam temat wojskowości nie pociąga mnie wcale. To chyba na tej samej zasadzie, gdy mali chłopcy lubią bawić się w indian i kowboi - coś tam mam jeszcze z małego chłopczyka. Wczoraj udało mi się obejrzeć właśnie taki film. Listy z Iwo Jimy czyli Letters from Iwo Jima Clinta Eastwooda - obraz o jednej z najbardziej zaciętych bitew WWII.
Może trochę o samej bitwie - Iwo Jima była ważna ze strategicznego punktu widzenia. Jej zdobycie pozwalało Amerykanom na przeprowadzanie ataków bombowych na Japonię. Na wyspie stacjonowało 21 tysięcy japońskich żołnierzy pod dowództwem generała Kuribayashiego. Po stronie amerykańskiej walczyło 70 tysięcy marines. Tylko niewiele ponad 200 Japończyków zostało wziętych do niewoli, reszta zginęła w walce lub popełniła samobójstwo. Po stronie amerykańskiej poległo około 7 tysięcy żołnierzy, 23 tysiące zostało rannych. Bitwa trwała miesiąc - przełom lutego i marca 1945. I jeszcze dwie rzeczy - krótko po zdobyciu wulkanu Suribachi grupa amerykańskich żołnierzy zatknęła na szczycie amerykańską flagę. Jakiś czas później, flaga została zmieniona na większą - właśnie podczas tej zmiany wykonano słynne zdjęcie Joe Rosenthala, które później posłużyło jako wzór dla jeszcze słynniejszego pomnika Marine Corps War Memorial . I druga sprawa, którą wykorzystał w filmie Eastwood, legenda mówi, że Kuribayashi jako jedyny tak wysoko postawiony oficer wojsk japońskich wziął udział w Banzai charge (samobójczy atak na linie wroga) zamiast popełnić rytualne sepuku w swojej kwaterze. To tyle historii - jeżeli coś pomieszałem to przepraszam wszystkich historyków, wiedza czerpana w wiki.
Lubię Clinta Eastwooda i lubię jego filmy i w zasadzie Listy z Iwo Jimy też mógłbym polubić, ale... No właśnie, coś mi tu się nie zgadza... Gdzieś tam zabrakło mi pokazania ogromu tej bitwy, jasne, są walki, nawet niektóre widowiskowe, ale tak naprawdę, cały czas miałem wrażenie, że w bitwie bierze udział może tysiąc żołnierzy, a nie prawie 100 tysięcy. Wiem, że wszystko miało być ukazane oczami japońskich żołnierzy (w przeciwieństwie do Flag of our Fathers ), którzy większość czasu siedzieli w tunelach, ale ucieka mi w tym filmie ogrom bitwy. Może się czepiam, ale ciągle mam w pamięci Szeregowca Ryana, Kompanię Braci czy Cienką Czerwoną Linię. Napisałem, że może się czepiam, bo Listy z Iwo Jimy to tak naprawdę film o ludziach, a nie o bitwie. Mamy kilku bohaterów i to ich losy głównie śledzimy - również przez retrospekcje z rodzinnych domów. To taka opowieść o zwykłych ludziach rzuconych w wir wojny. W zamierzeniu ma pewnie ukazać Amerykanom, że po drugiej stronie barykady stali tacy sami ludzie jak oni, mający rodziny, uczucia, własne problemy. Coś z tego zamierzenia pewnie się udało.
Dwie sceny utkwiły mi w pamięci najbardziej z całego filmu. Jakaś tam kolejna odprawa w japońskim obozie jeszcze przed bitwą. Oficer pokazuje zdjęcie żołnierza-lekarza z czerwonym krzyżem i mówi (cytat z pamięci): "to jest Wasz cel, jeżeli go zabijecie, żołnierze wroga wpadną w panikę" - Wojna Totalna.
I druga - gdy żołnierze japońscy popełniają masowe samobójstwa przy pomocy granatów. Trzeba być nieźle powalonym, albo bardzo twardym, żeby utrzymać przy pierwsi odbezpieczony granat bez drżenia ręki - Wojna Totalna.
I w zasadzie nie wiem, czy film jest pacyfistycznym protestem przeciw wojnie, czy może hołdem dla walki obronnej Japończyków i generała Kuribayashi. A może w jakiś tam pokręcony sposób, jednym i drugim jednocześnie.
Trailer:
Może trochę o samej bitwie - Iwo Jima była ważna ze strategicznego punktu widzenia. Jej zdobycie pozwalało Amerykanom na przeprowadzanie ataków bombowych na Japonię. Na wyspie stacjonowało 21 tysięcy japońskich żołnierzy pod dowództwem generała Kuribayashiego. Po stronie amerykańskiej walczyło 70 tysięcy marines. Tylko niewiele ponad 200 Japończyków zostało wziętych do niewoli, reszta zginęła w walce lub popełniła samobójstwo. Po stronie amerykańskiej poległo około 7 tysięcy żołnierzy, 23 tysiące zostało rannych. Bitwa trwała miesiąc - przełom lutego i marca 1945. I jeszcze dwie rzeczy - krótko po zdobyciu wulkanu Suribachi grupa amerykańskich żołnierzy zatknęła na szczycie amerykańską flagę. Jakiś czas później, flaga została zmieniona na większą - właśnie podczas tej zmiany wykonano słynne zdjęcie Joe Rosenthala, które później posłużyło jako wzór dla jeszcze słynniejszego pomnika Marine Corps War Memorial . I druga sprawa, którą wykorzystał w filmie Eastwood, legenda mówi, że Kuribayashi jako jedyny tak wysoko postawiony oficer wojsk japońskich wziął udział w Banzai charge (samobójczy atak na linie wroga) zamiast popełnić rytualne sepuku w swojej kwaterze. To tyle historii - jeżeli coś pomieszałem to przepraszam wszystkich historyków, wiedza czerpana w wiki.
Lubię Clinta Eastwooda i lubię jego filmy i w zasadzie Listy z Iwo Jimy też mógłbym polubić, ale... No właśnie, coś mi tu się nie zgadza... Gdzieś tam zabrakło mi pokazania ogromu tej bitwy, jasne, są walki, nawet niektóre widowiskowe, ale tak naprawdę, cały czas miałem wrażenie, że w bitwie bierze udział może tysiąc żołnierzy, a nie prawie 100 tysięcy. Wiem, że wszystko miało być ukazane oczami japońskich żołnierzy (w przeciwieństwie do Flag of our Fathers ), którzy większość czasu siedzieli w tunelach, ale ucieka mi w tym filmie ogrom bitwy. Może się czepiam, ale ciągle mam w pamięci Szeregowca Ryana, Kompanię Braci czy Cienką Czerwoną Linię. Napisałem, że może się czepiam, bo Listy z Iwo Jimy to tak naprawdę film o ludziach, a nie o bitwie. Mamy kilku bohaterów i to ich losy głównie śledzimy - również przez retrospekcje z rodzinnych domów. To taka opowieść o zwykłych ludziach rzuconych w wir wojny. W zamierzeniu ma pewnie ukazać Amerykanom, że po drugiej stronie barykady stali tacy sami ludzie jak oni, mający rodziny, uczucia, własne problemy. Coś z tego zamierzenia pewnie się udało.
Dwie sceny utkwiły mi w pamięci najbardziej z całego filmu. Jakaś tam kolejna odprawa w japońskim obozie jeszcze przed bitwą. Oficer pokazuje zdjęcie żołnierza-lekarza z czerwonym krzyżem i mówi (cytat z pamięci): "to jest Wasz cel, jeżeli go zabijecie, żołnierze wroga wpadną w panikę" - Wojna Totalna.
I druga - gdy żołnierze japońscy popełniają masowe samobójstwa przy pomocy granatów. Trzeba być nieźle powalonym, albo bardzo twardym, żeby utrzymać przy pierwsi odbezpieczony granat bez drżenia ręki - Wojna Totalna.
I w zasadzie nie wiem, czy film jest pacyfistycznym protestem przeciw wojnie, czy może hołdem dla walki obronnej Japończyków i generała Kuribayashi. A może w jakiś tam pokręcony sposób, jednym i drugim jednocześnie.
Trailer:
poniedziałek, 10 września 2007
Children of Men - Ludzkie dzieci
Różnie się ostatnio dzieje w polityce, w sporcie nasi coraz bliżej euro08, tylko Kubica ciągle piąty - no ale jak zamiast podnośnika od bmw używają zamiennika od opla, to już tak jest :) Nie ważne zresztą, bo i tak od codzienności, którą znać trzeba (jak mawia mój kolega, możesz nie interesować się polityką, ale polityka i tak interesuje się Tobą), cenię rzeczy, które dostarczają znacznie ciekawsze emocje. Ot taki film w niedzielne popołudnie, zaraz po odespaniu sobotniej imprezy, tudzież po obejrzeniu wspomnianego Kubicy.
Wczoraj na ten przykład, zapuściłem sobie "Ludzkie dzieci", czyli w języku Wielkiej Nowej Emigracji: "Children of Men". W zasadzie ten film jest dosyć blisko polskiej wędrówki ludów do UK, oj bardzo. Ma 2 przewodnie motywy - pierwszy to bezpłodność ludzkości - ostatni człowiek urodził się 18 lat wcześniej, i drugi nie mniej ważny - imigranci. Wskutek bezpłodności, świat zmienił się w "shit hole", w zasadzie UK zostaje ostatnią ostoją państwowości w rozpadającym się świecie. Ma to oczywiście swoją cenę - każdy imigrant jest wrogiem i jako wróg musi zostać wyłapany i przeniesiony do specjalnego obozu, który natychmiast kojarzy się z żydowskim gettem z WWII.
Oczywiście jest ruch oporu i jest jakaś nadzieja, a wszystko zostaje ładnie spięte fabułą - w jaki sposób zdradzić nie mogę, nie chcę psuć przyjemności z przeżywania historii. Jest też polski wątek, mały bo mały, ale - trudno chyba była autorom brytyjskiego filmu, poniekąd opowiadającego o problemie napływu obcej ludności, nie wpleść postaci polskiego imigranta. Czy ukazany jest pozytywnie czy negatywnie? - nie lubię spoilerów.
Children of Men w jednej z recenzji nazwany został Blade Runnerem 21 wieku - porównanie może trochę na wyrost - bo klasycznego cyberpunku tutaj mało, ale klimat bliżej nieokreślonej nostalgii podobny.
Cieszy fakt, że to kolejny film ze światowej czołówki SF, który dzieje się w Europie (ostatnio "28 tygodni później") - jakoś tak swojsko, kiedy te wszystkie ważne rzeczy rozgrywają się tak blisko domu, a nie za Wielką Wodą :)
Children of Men to dobrze nakręcone, ciekawe kino, wciągające, i wzruszające momentami bardzo, oj bardzo. I jeszcze jedno, brak matrixowych, komputerowych wstawek, które coraz częściej pojawiają się w kinie (trynt taki jakiś, że nawet marny "Die Hard 4", stał się jeszcze bardziej marny - właśnie, przez te "super efekty"). W "Ludzkich dzieciach" tego nie ma, jeżeli coś wybucha, to widać, że naprawdę wybucha. Dwie sceny robią pod tym względem szczególne wrażenie - atak na samochód (jak oni zmieścili się tam z kamerą) i ostatnie sceny (nie będzie spoilera) - ktoś na YouTubie wrzucił filmik z tej sceny zatytułowany "Six Minute Gun Battle in One Take".
Kto filmu nie widział, szczerze polecam. Warto, bo to jeden z lepszych filmów SF ostatniego czasu, a może nie tylko ostatniego czasu.
Trailer:
Wczoraj na ten przykład, zapuściłem sobie "Ludzkie dzieci", czyli w języku Wielkiej Nowej Emigracji: "Children of Men". W zasadzie ten film jest dosyć blisko polskiej wędrówki ludów do UK, oj bardzo. Ma 2 przewodnie motywy - pierwszy to bezpłodność ludzkości - ostatni człowiek urodził się 18 lat wcześniej, i drugi nie mniej ważny - imigranci. Wskutek bezpłodności, świat zmienił się w "shit hole", w zasadzie UK zostaje ostatnią ostoją państwowości w rozpadającym się świecie. Ma to oczywiście swoją cenę - każdy imigrant jest wrogiem i jako wróg musi zostać wyłapany i przeniesiony do specjalnego obozu, który natychmiast kojarzy się z żydowskim gettem z WWII.
Oczywiście jest ruch oporu i jest jakaś nadzieja, a wszystko zostaje ładnie spięte fabułą - w jaki sposób zdradzić nie mogę, nie chcę psuć przyjemności z przeżywania historii. Jest też polski wątek, mały bo mały, ale - trudno chyba była autorom brytyjskiego filmu, poniekąd opowiadającego o problemie napływu obcej ludności, nie wpleść postaci polskiego imigranta. Czy ukazany jest pozytywnie czy negatywnie? - nie lubię spoilerów.
Children of Men w jednej z recenzji nazwany został Blade Runnerem 21 wieku - porównanie może trochę na wyrost - bo klasycznego cyberpunku tutaj mało, ale klimat bliżej nieokreślonej nostalgii podobny.
Cieszy fakt, że to kolejny film ze światowej czołówki SF, który dzieje się w Europie (ostatnio "28 tygodni później") - jakoś tak swojsko, kiedy te wszystkie ważne rzeczy rozgrywają się tak blisko domu, a nie za Wielką Wodą :)
Children of Men to dobrze nakręcone, ciekawe kino, wciągające, i wzruszające momentami bardzo, oj bardzo. I jeszcze jedno, brak matrixowych, komputerowych wstawek, które coraz częściej pojawiają się w kinie (trynt taki jakiś, że nawet marny "Die Hard 4", stał się jeszcze bardziej marny - właśnie, przez te "super efekty"). W "Ludzkich dzieciach" tego nie ma, jeżeli coś wybucha, to widać, że naprawdę wybucha. Dwie sceny robią pod tym względem szczególne wrażenie - atak na samochód (jak oni zmieścili się tam z kamerą) i ostatnie sceny (nie będzie spoilera) - ktoś na YouTubie wrzucił filmik z tej sceny zatytułowany "Six Minute Gun Battle in One Take".
Kto filmu nie widział, szczerze polecam. Warto, bo to jeden z lepszych filmów SF ostatniego czasu, a może nie tylko ostatniego czasu.
Trailer:
sobota, 8 września 2007
Call of Duty 4 - beta testy
Tak, tak, w końcu użytkownicy xbox live z europy otrzymali możliwość wzięcia udziału w zamkniętych beta testach najnowszej części Call of Duty. Teoretycznie rejestracja tylko dla kont założonych na UK i Irlandię, ale jak donoszą przyjaciele z Polygamia, działają również pozostałe kraje. Nie będę powtarzał szczegółowej instrukcji, wszystko opisał Maciej: Polygamia .
Dodam tylko, że ja kod zdobyłem na eurogamerze - chyba najprościej i najszybciej właśnie tam najpierw zajrzeć.
Nie wiem czy ten filmik wyda się śmieszny dla nie-graczy; mnie rozbawił do łez :)
Dodam tylko, że ja kod zdobyłem na eurogamerze - chyba najprościej i najszybciej właśnie tam najpierw zajrzeć.
Nie wiem czy ten filmik wyda się śmieszny dla nie-graczy; mnie rozbawił do łez :)
piątek, 7 września 2007
coś dla ucha, może dla duszy
Pewna bardzo miła osoba stwierdziła, że fajnie, ale nic nie rozumie z moich wpisów o grach. Dlatego dzisiaj o grach nie będzie. Będzie muzycznie, dodałbym nawet klimatycznie.
Przypadkowo trafiłem dzisiaj na nowego bloga , muzycznego bloga. Maja dygresja, muszę w końcu zrobić listę czytanych przeze mnie blogów, ale jakoś nigdy nie mam czasu.
W zasadzie nie wiem, na ile nowy blog mnie wciągnie, na razie mi się podoba. Piszę o nim, dlatego, że natknąłem się tam na kawałek, którego nie znałem, a który zachwycił mnie swoim klimatem i... wokalistką. W zasadzie nie wiem dlaczego nie znałem Amy Winehouse, pewnie dlatego, że na wsi mam tylko 5 kanałów, w tym 2 śnieżące :) Dobrze, że dzięki kilku wynalazkom (internet, google, youtube, blogi) w końcu trafiłem na tę muzykę.
Przyznam szczerze, że o muzyce pisać nie umiem, za to umiem ją odbierać i delektować się każdym dźwiękiem. A ponieważ samolubny jestem tylko trochę i tylko czasem to proszę, miłego słuchania, warto.
Amy Winehouse, Back to Black:
Przypadkowo trafiłem dzisiaj na nowego bloga , muzycznego bloga. Maja dygresja, muszę w końcu zrobić listę czytanych przeze mnie blogów, ale jakoś nigdy nie mam czasu.
W zasadzie nie wiem, na ile nowy blog mnie wciągnie, na razie mi się podoba. Piszę o nim, dlatego, że natknąłem się tam na kawałek, którego nie znałem, a który zachwycił mnie swoim klimatem i... wokalistką. W zasadzie nie wiem dlaczego nie znałem Amy Winehouse, pewnie dlatego, że na wsi mam tylko 5 kanałów, w tym 2 śnieżące :) Dobrze, że dzięki kilku wynalazkom (internet, google, youtube, blogi) w końcu trafiłem na tę muzykę.
Przyznam szczerze, że o muzyce pisać nie umiem, za to umiem ją odbierać i delektować się każdym dźwiękiem. A ponieważ samolubny jestem tylko trochę i tylko czasem to proszę, miłego słuchania, warto.
Amy Winehouse, Back to Black:
środa, 5 września 2007
Command & Conquer: Tiberium Wars
Tak sobie pomyślałem, że napiszę dzisiaj o nowym C&C. Tak na marginesie, można za darmo ściągnąć pierwszą grę z serii - info tutaj . Miałem napisać o samej grze, ale nie sposób wspomnieć o coraz bardziej irytującym mnie Xboxie360. Fakt uwielbiam tę konsolę, ma doskonałe gry, najlepszy z możliwych obecnie online, achievmenty, wygodny pad itp. itd., ale jego awaryjność jest coraz bardziej irytująca. Nie rozumiem tego, bo pierwszy Xbox był praktycznie maszyną nie do zdarcia, a w przypadku następcy to największa wada. Nie wiem dlaczego, ale akurat na C&C konsola mi się zawiesza, albo pojawia się napis, że płyta jest porysowana (oczywiście jest w idealnym stanie). Podobno to pierwsze objawy zbliżającego się Red Ring of Death - dobrze chociaż, że MS nie chował głowy w piasek i wprowadził 3-letnią gwarancję.
Dobra, wracając do Tiberium Wars - gra nie porwała mnie tak jak swego czasu Generals, ale to nadal bardzo dobry RTS - w zasadzie jeden z lepszych w jakie miałem okazje ostatnio grać. Sterowanie na padzie sprawdza się bardzo dobrze, tym bardziej, że wszystko mogę obserwować na 32 calowym telewizorze. Wadą jest zbyt czasochłonne organizowanie jednostek w grupy - przy potrzebie szybkiego działania, stworzenie nowej grupy jest zbyt czasochłonne.
Zupełnie nie podobają mi się filmiki między misjami. Są kiepskie mimo dobrych aktorów - w zasadzie widać, że grają w grze i chyba nie są z tego powodu zbyt zadowoleni. A przecież można inaczej, co również seria C&C udowodniła - nie wiem, może zabrakło reżysera, albo zwyczajnie dobrano złą ekipę. W zasadzie zamiast tego wolałbym jakieś rendery z walki tak jak w poprzednich częściach Command&Conquer.
W każdym bądź razie, każdemu maniakowi RTSów grę polecam, szkoda tylko, że przez wady sprzętu nie mogę się cieszyć tym tytułem tak jakbym chciał.
Trailer gry:
Dobra, wracając do Tiberium Wars - gra nie porwała mnie tak jak swego czasu Generals, ale to nadal bardzo dobry RTS - w zasadzie jeden z lepszych w jakie miałem okazje ostatnio grać. Sterowanie na padzie sprawdza się bardzo dobrze, tym bardziej, że wszystko mogę obserwować na 32 calowym telewizorze. Wadą jest zbyt czasochłonne organizowanie jednostek w grupy - przy potrzebie szybkiego działania, stworzenie nowej grupy jest zbyt czasochłonne.
Zupełnie nie podobają mi się filmiki między misjami. Są kiepskie mimo dobrych aktorów - w zasadzie widać, że grają w grze i chyba nie są z tego powodu zbyt zadowoleni. A przecież można inaczej, co również seria C&C udowodniła - nie wiem, może zabrakło reżysera, albo zwyczajnie dobrano złą ekipę. W zasadzie zamiast tego wolałbym jakieś rendery z walki tak jak w poprzednich częściach Command&Conquer.
W każdym bądź razie, każdemu maniakowi RTSów grę polecam, szkoda tylko, że przez wady sprzętu nie mogę się cieszyć tym tytułem tak jakbym chciał.
Trailer gry:
wtorek, 4 września 2007
absurdy
Pewien biały policjant przybywa do amerykańskiego miasta zainfekowanego wirusem. Wirus zmienia ludzi w zombie. Policjant zabija zombie - jest okej. Kilka lat później biały policjant przybywa do hiszpańskiej wioski z opętanymi mieszkańcami. Zabija Hiszpanów - jest ok. W 2008 roku, w piątej odsłonie serii Resident Evil , biały policjant ma przybyć do afrykańskiej wioski i zabijać jej mieszkańców przemienionych w zombie - jest ok? No właśnie, nie jest okej, jest rasistą. Tak przynajmniej twierdzą organizacje broniące praw mniejszości w US.
Może tak - przez serię (jedną z najlepszych serii gier w historii elektronicznej rozrywki) przewija się wielu bohaterów. Każda z gier jest w mniejszym lub większym stopniu powiązana fabularnie z poprzednią. Pojawienie się tego, a nie innego bohatera w 5 części jest więc naturalnym ciągiem fabularnym. Wszak nie wina postaci, że 10 lat temu była biała.
Fabuła umiejscowiona została tym razem w Afryce - to chyba naturalne, że w afrykańskiej wiosce mieszkają czarni ludzie, po ich opętaniu przez wirus, stają się zombie, ale nadal są czarni.
Protesty i dyskusje zaczynają się już teraz, aż boję się pomyśleć, co będzie w momencie jej wydania. W końcu do tej Afryki powinien pojechać czarny Afroamerykanin, a w zombie powinni zostać zmienieni biali mieszkańcy RPA.
Ja wiem, że w US żyje wielu rasistów i czarni mieszkańcy Ameryki muszą ciągle walczyć z dyskryminacją. Jestem całym sobą za ich walką i popieram ich w 100 procentach, ale nie doszukujmy się rasizmu w japońskiej grze, która akurat rozgrywa się w Afryce. Dosyć mamy absurdów w polityce - elektroniczna rozrywka jest dla normalnych ludzi i niech taka zostanie.
Trailer z gry:
Może tak - przez serię (jedną z najlepszych serii gier w historii elektronicznej rozrywki) przewija się wielu bohaterów. Każda z gier jest w mniejszym lub większym stopniu powiązana fabularnie z poprzednią. Pojawienie się tego, a nie innego bohatera w 5 części jest więc naturalnym ciągiem fabularnym. Wszak nie wina postaci, że 10 lat temu była biała.
Fabuła umiejscowiona została tym razem w Afryce - to chyba naturalne, że w afrykańskiej wiosce mieszkają czarni ludzie, po ich opętaniu przez wirus, stają się zombie, ale nadal są czarni.
Protesty i dyskusje zaczynają się już teraz, aż boję się pomyśleć, co będzie w momencie jej wydania. W końcu do tej Afryki powinien pojechać czarny Afroamerykanin, a w zombie powinni zostać zmienieni biali mieszkańcy RPA.
Ja wiem, że w US żyje wielu rasistów i czarni mieszkańcy Ameryki muszą ciągle walczyć z dyskryminacją. Jestem całym sobą za ich walką i popieram ich w 100 procentach, ale nie doszukujmy się rasizmu w japońskiej grze, która akurat rozgrywa się w Afryce. Dosyć mamy absurdów w polityce - elektroniczna rozrywka jest dla normalnych ludzi i niech taka zostanie.
Trailer z gry:
poniedziałek, 3 września 2007
On High in Blue Tomorrow
Wczoraj udało mi się obejrzeć Inland Empire i... jestem pozamiatany. Film robi ogromne wrażenie, a jeżeli ktoś uwielbia Lyncha, no to sami wiecie :) Dla mnie to jeden z bardziej zakręconych filmów Lyncha jakie nakręcił w ostatnim czasie. Mogę tylko powiedzieć, że czekam na premierę DVD, bo po jednym seansie nie sposób, jak to u Lyncha, dostrzec wszystkie powiązania i zakręty fabuły. W zasadzie samej, klasycznej fabuły tu mało, cały film to jedna wielka zagadka, w której odkrywanie jesteśmy zapraszani już od pierwszych kadrów.
Dwie rzeczy zaskoczyły mnie ogromnie, w pozytywnym znaczeniu:
1. Znaczący udział polskich aktorów - miło usłyszeć rodzimy język w takiej produkcji. Nie czytałem wcześniej o samym filmie, dlatego nie wiedziałem o tak dużym zaangażowaniu polskiej strony (szacunkowo 1/5 czasu filmu). Jak słyszę o polskich aktorach w zagranicznej produkcji to zawsze przypomina mi się "życiowa rola" Zamachowskigo jako pucybuta, przepraszam, chciałem rzec kierowcy Russella Crowe'a w Dowód życia. Nie wiem, czy potrzebował pieniędzy, czy ma tak marnego agenta, ale zagranie takiej roli, po filmach w jakich grał, to porażka i urąganie własnej dumie. Wracając do Inland Empire - największym zaskoczeniem był dla mnie występ Leona Niemczyka - uwielbiam tego aktora.
2. I znowu zaskoczył mnie akcent polski. Lynch naprawdę jest zakochany w polskiej architekturze, co zresztą wielokrotnie podkreślał. Zauroczyło mnie, jak dzięki oświetleniu i odpowiednim filtrom potrafi ukazać teoretycznie nieciekawe i znane mi fragmenty rodzimej architektury w sposób, który uatrakcyjnia coś, co dla mnie atrakcyjne nie jest - ot takie zwykłe, codzienne, a jednak...
Inland Empire trzeba obejrzeć, bo tego filmu nie można opowiedzieć, to tak jakby ktoś próbował opowiedzieć Sklepy cynamonowe. Fabuła krąży wokół remaku filmu "On High in Blue Tomorrow", którego pierwsza wersja nigdy nie została dokończona ze względu na tajemnicze morderstwo. I tyle, resztę trzeba poznać/przeżyć samemu.
Teaser:
Dwie rzeczy zaskoczyły mnie ogromnie, w pozytywnym znaczeniu:
1. Znaczący udział polskich aktorów - miło usłyszeć rodzimy język w takiej produkcji. Nie czytałem wcześniej o samym filmie, dlatego nie wiedziałem o tak dużym zaangażowaniu polskiej strony (szacunkowo 1/5 czasu filmu). Jak słyszę o polskich aktorach w zagranicznej produkcji to zawsze przypomina mi się "życiowa rola" Zamachowskigo jako pucybuta, przepraszam, chciałem rzec kierowcy Russella Crowe'a w Dowód życia. Nie wiem, czy potrzebował pieniędzy, czy ma tak marnego agenta, ale zagranie takiej roli, po filmach w jakich grał, to porażka i urąganie własnej dumie. Wracając do Inland Empire - największym zaskoczeniem był dla mnie występ Leona Niemczyka - uwielbiam tego aktora.
2. I znowu zaskoczył mnie akcent polski. Lynch naprawdę jest zakochany w polskiej architekturze, co zresztą wielokrotnie podkreślał. Zauroczyło mnie, jak dzięki oświetleniu i odpowiednim filtrom potrafi ukazać teoretycznie nieciekawe i znane mi fragmenty rodzimej architektury w sposób, który uatrakcyjnia coś, co dla mnie atrakcyjne nie jest - ot takie zwykłe, codzienne, a jednak...
Inland Empire trzeba obejrzeć, bo tego filmu nie można opowiedzieć, to tak jakby ktoś próbował opowiedzieć Sklepy cynamonowe. Fabuła krąży wokół remaku filmu "On High in Blue Tomorrow", którego pierwsza wersja nigdy nie została dokończona ze względu na tajemnicze morderstwo. I tyle, resztę trzeba poznać/przeżyć samemu.
Teaser:
Subskrybuj:
Posty (Atom)