wtorek, 11 września 2007

iwo jima

Bardzo lubię filmy i gry wojenne - najbardziej te związane z WWII i Wietnamem; mimo że sam temat wojskowości nie pociąga mnie wcale. To chyba na tej samej zasadzie, gdy mali chłopcy lubią bawić się w indian i kowboi - coś tam mam jeszcze z małego chłopczyka. Wczoraj udało mi się obejrzeć właśnie taki film. Listy z Iwo Jimy czyli Letters from Iwo Jima Clinta Eastwooda - obraz o jednej z najbardziej zaciętych bitew WWII.

Może trochę o samej bitwie - Iwo Jima była ważna ze strategicznego punktu widzenia. Jej zdobycie pozwalało Amerykanom na przeprowadzanie ataków bombowych na Japonię. Na wyspie stacjonowało 21 tysięcy japońskich żołnierzy pod dowództwem generała Kuribayashiego. Po stronie amerykańskiej walczyło 70 tysięcy marines. Tylko niewiele ponad 200 Japończyków zostało wziętych do niewoli, reszta zginęła w walce lub popełniła samobójstwo. Po stronie amerykańskiej poległo około 7 tysięcy żołnierzy, 23 tysiące zostało rannych. Bitwa trwała miesiąc - przełom lutego i marca 1945. I jeszcze dwie rzeczy - krótko po zdobyciu wulkanu Suribachi grupa amerykańskich żołnierzy zatknęła na szczycie amerykańską flagę. Jakiś czas później, flaga została zmieniona na większą - właśnie podczas tej zmiany wykonano słynne zdjęcie Joe Rosenthala, które później posłużyło jako wzór dla jeszcze słynniejszego pomnika Marine Corps War Memorial . I druga sprawa, którą wykorzystał w filmie Eastwood, legenda mówi, że Kuribayashi jako jedyny tak wysoko postawiony oficer wojsk japońskich wziął udział w Banzai charge (samobójczy atak na linie wroga) zamiast popełnić rytualne sepuku w swojej kwaterze. To tyle historii - jeżeli coś pomieszałem to przepraszam wszystkich historyków, wiedza czerpana w wiki.

Lubię Clinta Eastwooda i lubię jego filmy i w zasadzie Listy z Iwo Jimy też mógłbym polubić, ale... No właśnie, coś mi tu się nie zgadza... Gdzieś tam zabrakło mi pokazania ogromu tej bitwy, jasne, są walki, nawet niektóre widowiskowe, ale tak naprawdę, cały czas miałem wrażenie, że w bitwie bierze udział może tysiąc żołnierzy, a nie prawie 100 tysięcy. Wiem, że wszystko miało być ukazane oczami japońskich żołnierzy (w przeciwieństwie do Flag of our Fathers ), którzy większość czasu siedzieli w tunelach, ale ucieka mi w tym filmie ogrom bitwy. Może się czepiam, ale ciągle mam w pamięci Szeregowca Ryana, Kompanię Braci czy Cienką Czerwoną Linię. Napisałem, że może się czepiam, bo Listy z Iwo Jimy to tak naprawdę film o ludziach, a nie o bitwie. Mamy kilku bohaterów i to ich losy głównie śledzimy - również przez retrospekcje z rodzinnych domów. To taka opowieść o zwykłych ludziach rzuconych w wir wojny. W zamierzeniu ma pewnie ukazać Amerykanom, że po drugiej stronie barykady stali tacy sami ludzie jak oni, mający rodziny, uczucia, własne problemy. Coś z tego zamierzenia pewnie się udało.

Dwie sceny utkwiły mi w pamięci najbardziej z całego filmu. Jakaś tam kolejna odprawa w japońskim obozie jeszcze przed bitwą. Oficer pokazuje zdjęcie żołnierza-lekarza z czerwonym krzyżem i mówi (cytat z pamięci): "to jest Wasz cel, jeżeli go zabijecie, żołnierze wroga wpadną w panikę" - Wojna Totalna.
I druga - gdy żołnierze japońscy popełniają masowe samobójstwa przy pomocy granatów. Trzeba być nieźle powalonym, albo bardzo twardym, żeby utrzymać przy pierwsi odbezpieczony granat bez drżenia ręki - Wojna Totalna.

I w zasadzie nie wiem, czy film jest pacyfistycznym protestem przeciw wojnie, czy może hołdem dla walki obronnej Japończyków i generała Kuribayashi. A może w jakiś tam pokręcony sposób, jednym i drugim jednocześnie.

Trailer:

Brak komentarzy: