poniedziałek, 3 grudnia 2007

whale rider

Ostatnio jakoś mniej oglądam filmów, bo raz, że nowe seriale wciągają, dwa, oddali mi mojego Xboxa360 z naprawy (dostałem nówkę sztukę) i trzy - nie samym hobby człowiek żyje. Ale czasem, kiedy wiem, że trafia mi w ręce coś lepszego, zwyczajnie muszę wyszperać chwilę i uwalić się na kanapie na dwugodzinny seans.

Jeźdźca wielorybów miałem obejrzeć jakiś czas temu w Fermencie, ale zbieg okoliczności sprawił (ople psują się częściej niż myślicie), że film obejrzałem w domowym zaciszu.

Whale Rider nagradzany był między innymi nagrodami na festiwalu w Toronto i festiwalu Sundance.

Akcja Whale Rider rozgrywa się w Nowej Zelandii w małej wiosce, której mieszkańcy nadal żyją wg odwiecznych tradycji. Jedną z nich jest przekazanie przywództwa społeczności duchowemu spadkobiercy założyciela ludu. Oczywiście za każdym razem musi to być mężczyzna, niestety, los czasem płata figle nawet najbardziej "tradycyjnym tradycjom". Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tym razem spadkobiercą jest młoda dziewczyna Pai. I może nie byłoby filmu, gdyby nie wspomniana tradycja i uparty dziadek (zawsze jest jakiś uparty dziadek).

O czym jest tak naprawdę ten film? Ja widzę dwa poziomy. Pierwszy, uniwersalny (pomijam tu wszelkie środowiskowe naleciałości); to taka opowieść o miłości, o przełamywaniu tradycji, trochę zahaczająca o równouprawnienie, a wszystko podane w przepięknym krajobrazie kraju do którego pewnie kiedyś wyemigruję (albo do Australii, jeszcze się nie zdecydowałem). I drugi, dobrze opowiedziana historia młodej dziewczyny, nacechowana trochę mistycyzmem - mówiąc prościej, świetny scenariusz oparty na prozie Witi Ihimaera. I jeszcze jedna rzecz, film opowiedziany jest w sposób lekki i przystępny, to nie obraz, w którym zastanawiamy się, o co tak naprawdę chodziło w danej scenie. To w końcu film dla każdego, kto czasem zwyczajnie oczekuje czegoś więcej niż ma podane na talerzu.

Trailer:



Brak komentarzy: