poniedziałek, 24 grudnia 2007

Call of Duty 4 - single - epilog

Wow, właśnie skończyłem singla i muszę uzupełnić poprzedni wpis. To jest niesamowite!!! Te pierwsze misje są niczym w porównaniu do tego co się dzieje potem. Fakt, mechanika gry to w sumie nic nowego, zdarzenia są skryptowane, ale ten KLIMAT!!! Masakra, fabuła zagęszcza się coraz bardziej w trakcie gry, to jest jak Black Hawk Down i The Unit razem wzięte. Dookoła chaos, a my widzimy w akcji, co więcej sami bierzemy udział w akcji, doskonale wyszkolonych żołnierzy. Pamiętacie tę akcję z Helikopter w ogniu, kiedy dwóch Rangersów prosi o zgodę na pomoc zestrzelonym żołnierzom? Wiedzą, że szanse przeżycia są nikłe, wie o tym ich dowództwo, ale podejmują ryzyko - tutaj przeżyjecie takie same sytuacje. Wisienką na torcie jest samotna akcja dwóch snajperów na terenie wroga - emocje, które temu towarzyszą są niesamowite. Dla mnie jedną z ulubionych misji była kowbojska akcja ratowania załogi helikoptera podczas ewakuacji naszych wojsk. Dowódca podejmuje decyzję, że wracamy do obszaru zajętego przez wroga, w sam środek piekła i szybkim szturmem przedzieramy do zestrzelonej Cobry. Niesamowitym wrażeniem jest, gdy podczas biegu, przed nami wyskakują wrodzy żołnierze, również biegnący w stronę katastrofy, nie mają pojęcia, że za ich plecami biegnie grupka komandosów. Nie muszę chyba pisać, że pierwszy strzał rozpętuje piekło - cała akcja trwa nie więcej niż 3-4 minuty.

Chociaż pierwsze misje nie wciągnęły mnie tak bardzo, to z czasem robi się z tego niesamowite wręcz widowisko. Po przejściu całości mogę powiedzieć, że to jeden z najlepszych singli, w jakie miałem okazję grać w tego typu grach. Dla wielbicieli akcji z filmu Ridleya Scotta pozycja obowiązkowa. Semper Fi.

PS. Nawet Castro gra w Call of Duty 4 - kto wie, może spotkacie go online :)



czwartek, 20 grudnia 2007

Call of Duty 4

Ta gra została już zrecenzowana na różne sposoby na wielu serwisach, więc tylko krótko moje wrażenia. Wczoraj odpaliłem wersję na Xboxa360. Zacząłem od singla i... no właśnie, ładna grafika, ale poza tym, to jakoś nic nowego nie widzę. W zasadzie po Rainbow Six, po Halo 3 to rozgrywka trochę na zasadzie - "ale to już było". Przeszedłem 4 misje i jakoś nie chciało mi się męczyć dalej. To jest tak, że to świetna gra w singlu, ale swoje skrzydła rozwija gdzie indziej. Fajne są tzw. easter eggs - czyli nawiązania w grze do rzeczywistości, głównie znanych dzieł kultury popularnej. Mamy żołnierza, który wyciągając shotguna posługuje się tekstem Hicksa z filmu Aliens Jamesa Camerona. Jedna z misji została nazwana tekstem wypowiadanym przez pułkownika Kilgore'a z Czasu Apokalipsy Coppoli - Charlie Don't Surf - i tak jak słynna scena w filmie, zaczyna się pacyfikacją wybrzeża przez eskadrę śmigłowców.

Dobra, wyłączyłem singla, bo mnie zaczął męczyć i odpaliłem multiplayer na Xbox Live! No właśnie, ta gra mogłaby nie mieć singla, bo multiplayer wypada smakowo :) Przede wszystkim, świetne jest to, że za każdą walkę zdobywamy doświadczenie, które z kolei przekłada się na zdobywane bronie i.. umiejętności. Możemy utworzyć sobie kilka klas, z różnym uzbrojeniem i wybranymi umiejętnościami. Dla przykładu - jedną z umiejętności (perk) jest możliwość oddania kilku strzałów z pistoletu w ostatnim tchnieniu po otrzymaniu śmiertelnej serii. Przydatne to bardzo, bo raz, że punkty za zabicie z takiej pozycji są liczone podwójnie, a dwa, że fajnie zastrzelić tego, co nas zastrzelił :)

Rozgrywka jest szybsza niż np. w przypadku Rainbow Six, ale też to trochę inna gra, bez możliwości przylegania do ścian. Ogólnie, multiplayer tak, jak najbardziej, ale single moim zdaniem dużo stracił odejściem od klimatów WWII. Coś mi się wydaje, że nie tylko moim zdaniem, bo chodzą słuchy, że Call of Duty 5 ma rozgrywać się ponownie podczas tego największego konfliktu XX wieku.

Wiem, że multiplayer tej gry wciągnie mnie na długo i myślę, że nikt, kto kupi Call of Duty 4 z tym nastawieniem, nie będzie żałował. Bo gdyby został tam sam single... W każdym bądź razie, zapraszam maniaków wirtualnego mordowania do wspólnych rozgrywek, te święta będą ciekawe :)

PS. Ja wiem, że Jozin z Bazin nie ma nic wspólnego z Call of Duty 4, ale dzisiaj mam taki humor i ta piosenka za mną łazi cały czas, a raczej jej wizualna strona i brodaty balet:D



poniedziałek, 17 grudnia 2007

Stardust - Gwiezdny Pył

Chadzając ostatnio po necie w poszukiwaniu pomysłu na prezenty gwiazdkowe, trafiłem przypadkowo na wersję audio książki Neila Gaimana "Gwiezdny pył". Książki nie czytałem, ale przypomniał mi się film oglądany nie tak dawno pod tym samym tytułem i na podstawie prozy Gaimana.

Stardust to epicko zrealizowana baśń, potrafiąca w ciągu dwugodzinnego seansu wpleść nieco magii w nasze życie. Pewnie nie wszyscy stwierdzą to samo, bo takie opowieści trzeba lubić i być zwyczajnie otwartym na pewną umowność naszego świata, ale jeżeli tylko ktoś ma w sobie jakieś pokłady wyobraźni, z pewnością będzie mógł tej magii zakosztować. Gwiezdny Pył stosuje chwyt jaki już wielokrotnie spotykaliśmy w fantasy - obok naszego świata, istnieje świat inny, niedostępny dla nas. Dostać się możemy do niego przechodząc na drugą stronę lustra, otwierając tajemną księgę, szukając odpowiedniego peronu na stacji, czy jak w tym przypadku, zwyczajnie przechodząc przez pradawny mur.

Gwiezdny Pył to taka opowieść z morałem, że może nie zawsze to co wydaje nam się najfajniejsze takie jest w rzeczywistości, bo w życiu można zawsze trafić na coś lepszego; takie inne "nie wszystko złoto co się świeci". Ten film to także świetna przygoda, pełna niebezpieczeństw, wzruszeń i całej galerii niezwykłych postaci. Mamy Wiedźmy, złe i wstrętne, mamy Króla i jego synów walczących o tron, mamy piratów (De Niro jak zwykle potrafi zagrać każdą rolę), mamy piękną Królewnę, przepraszam Gwiazdkę i młodzieńca, który stopniowo odkrywa, co tak naprawdę jest dla niego ważne. A to wszystko podano nam w przepięknej baśniowej scenografii magicznego Królestwa Stormhold.

Matthew Vaughn to młody reżyser (wcześniej wyreżyserował tylko Layer Cake - 2004), ale w zadaniu pokazania magicznego świata wypadł całkiem dobrze, chociaż może to większa zasługa scenografii, muzyki i świetnych efektów specjalnych. Z tego co czytałem, film ma niedługo wyjść na DVD (nie wiem czy w kinach jeszcze go grają), jeżeli ktoś szuka magicznej opowieści to polecam. Po niezbyt przemawiającej do mnie Opowieści z Narnii, ten film idealnie nadaje się do zapchania pustki w kinie fantasy po Władcy Pierścieni.

Trailer:



piątek, 14 grudnia 2007

beats - czyli jak słuchać muzyki inaczej

Cyfrowa dystrybucja ma to do siebie, że jest łatwa dla klienta, wygodna, prosta i szybka. Chcesz coś i to masz - bez wychodzenia z domu, bez stania w kolejce, bez czekania na listonosza. Wiem, że nie każdy tytuł mógłbym tak kupić - jestem zboczonym kolekcjonerem, zwyczajnie lubię jak coś stoi ładnie w pudełku na półce i mogę to potem co jakiś czas odkurzyć (dosłownie i w przenośni). Ale są też gry (inne rzeczy też) które zwyczajnie doskonale nadają się do tego rodzaju wirtualnego handlu (no może nie do końca wirtualnego, bo przecież fizycznie coś mamy, zapisane na dysku). Wydaje się, że doskonale w cyfrową dystrybucję gier wpisało się Sony - proponuje tytuły nowe, niektóre nawet nowatorskie, większość w przyzwoitych cenach (część w nieprzyzwoitych) zarówno na Playstation3 jak i PlayStation Portable. No to jak to takie fajne wszystko, to się kolejny raz skusiłem :)

Beats - gra na przenośną konsolę Sony PSP, cena 29 złotych polskich brutto. Zakupu dokonałem przez Playstation Store, podłączyłem PSP do komputera, zapuściłem ściąganie (235 MB) i poszedłem się kąpać. Dwumegowe łącze Neostrady daje radę, bo jak wróciłem gra już czekała zainstalowana na MemorySticku mojej konsoli - prawda, że szybko, prosto i łatwo?

Czym jest Beats? To gra muzyczna, oparta na schemacie znanym z takich gier jak Guitar Hero, czy Dance Dance Revolution. W dużym skrócie, w odpowiednim momencie musimy naciskać odpowiednie przyciski - wszystko oczywiście w rytm muzyki. Zachęcam do obejrzenia trailera poniżej, zrozumiecie o co w tym chodzi. Co jest takiego fajnego w tym wszystkim, niby gra muzyczna jak każda inna? No tak, ale w tym przypadku nigdy nie będziemy cierpieć na brak nowych kawałków, bo gra potrafi wczytać całą naszą muzykę przechowywaną na karcie pamięci - pomysł świetny w swej prostocie. W zasadzie po odpaleniu jednego kawałka dostarczonego przez producentów gry, resztę czasu poświęciłem swoim nagraniom. Zagrać do Red Hotów, a może Mansona, albo Flyleaf, czemu nie, możliwości mamy nieograniczone. Polecam, bo słuchanie ulubionej muzyki nabiera nowego kształtu - idealne rozwiązanie do pociągu, czy autobusu.

To nie koniec, za pomocą prostego w obsłudze edytora, możemy tworzyć własne kawałki, w które następnie możemy zagrać. Mało? Zawsze możecie przesłać taki kawałek koledze/koleżance na ich PSP. Mało? A może chcecie zagrać z tymi przyjaciółmi wspólnie? Nic prostszego, nawet w 4 osoby pod sieci Ad Hoc.

No dobra, to się powtórzę, ale to naprawdę jeszcze nie koniec :) Macie ochotę na trochę indywidualności? Beats ma menu podobne do XrossMediaBar (XMB) - do wyboru otrzymujecie mnóstwo statycznych i animowanych backgroundów - to wygląda naprawdę świetnie. Mało? No to dodajcie do tego możliwość wyboru kilkudziesięciu podkładów wizualnych do granych utworów, głowa boli od nadmiaru. Dobra, skończyłem wyliczankę :)

Na początku sceptycznie podchodziłem do tego tytułu, głównie przez cenę, 29 złociszy wydawało mi się wygórowaną kwotą i może rzeczywiście można było taniej. Ale kupiłem i nie żałuję, to naprawdę świetna gra muzyczna. Zresztą zachęcam do obejrzenia trailera, dla posiadaczy PSP pozycja obowiązkowa. Pora chyba kupić większego Memory Sticka :)



środa, 12 grudnia 2007

Stargate SG-1

Co jakiś czas próbuję zachęcić do różnych seriali i wydaje mi się, że do tej pory podawałem tytuły, które mogą spodobać się każdemu lub przynajmniej większości. Stargate SG-1 to zupełnie inny rodzaj serialu, nie spodoba się każdemu, ale jak już się spodoba, to uwielbiać go nie sposób. I co więcej, jak się spodoba, to czeka nas prawdziwa uczta - ponad 200 odcinków plus spin-offy.

Stargate SG-1 powstał na bazie filmu Stargate (1994) z Kurtem Russellem i Jamesem Spaderem w reżyserii Rolanda Emmericha. W dużym skrócie, naukowcy/wojsko odkrywa tajemniczy pierścień, po kilkudziesięciu latach badań, okazuje się, że jest to portal pozwalający załamać czasoprzestrzeń i w ciągu kilku sekund przenieść się w oddalone planety galaktyki. Zasada działania jest prosta, znacznie bardziej od nas rozwinięta cywilizacja, stworzyła w galaktyce sieć Gwiezdnych Wrót. Przy pomocy ogromnych pokładów energii, należy wprowadzić odpowiedni adres (poprzez obroty pierścienia) składający się z 7 symboli i w ten sposób aktywować Wrota na innej planecie. Naukowcom udaje się wprowadzić jeden z adresów i przenoszą się na planetę pokroju starożytnego Egiptu. Władcą planety okazuje się przedstawiciel obcej rasy - bóg Ra. Rasa wykorzystuje mniej rozwinięte cywilizacje jako niewolników do pracy w kopalniach. Oczywiście nawiązuje się walka, ale generalnie wszystko kończy się w hollywoodzkim stylu. Dobry, sprawnie zrealizowany film.

W 1997 roku na platformie Showtime ukazał się pierwszy odcinek serialu Stargate SG-1 nakręconego na podstawie filmu. Pilot serialu pokazuje nam zamkniętą tajną bazę z nieaktywnymi wrotami - program badań ze względów bezpieczeństwa został wstrzymany, a wrota na drugiej planecie zasypane. Jak się okazuje, wrota na planecie Ra nie były jedyne, wychodzi na jaw cała sieć komunikacyjna obcej rasy. Ziemia znajduje się w ciągłym zagrożeniu atakiem ze strony obcej rasy, która szuka zemsty za zniszczenie boga Ra. Wkrótce powstaje StarGateCommand (SGC) i 4-osobowe drużyny podróżujące po licznych planetach.

Głównymi bohaterami serialu są członkowie drużyny SG-1 dowodzonej przez Jacka O'Neill'a (Richard Dean Anderson). W skład SG-1 wchodzą także: archeolog Daniel Jackson (Michael Shanks), naukowiec Samantha Carter (Amanda Tapping) i były wojownik obcej rasy Teal'c (Christopher Judge). Bedgajsów gra obca, pasożytnicza rasa Goa'uld. Goa'uld'owie to pasożyty, które po dostaniu się do ciała ofiary oplatają jego rdzeń kręgowy i przejmują całkowitą kontrolę nad ofiarą. By uniknąć bratobójczych walk (w końcu każdy uważa się za boga, stąd wysokie ego i chęć panowania nad pozostałymi) stworzyli coś na kształt przymierza, dowodzonego przez Władców Systemu (System Lords). To oni posiadają największą władzę i stanowią ogromne zagrożenie dla naszej planety. Tyle wstępnej fabuły.

W przeważającej liczbie odcinków drużyna trafia na jakąś planetę i rozwiązuje powstałe tam problemy. Na większości planet spotykają przedstawicieli rodzaju ludzkiego - Goa'uld'owie potrzebowali niewolników na swoich planetach, a Ziemia stanowiła dla nich darmowe i niewyczerpane źródło siły roboczej. Do pilnowania swoich interesów używali wojowników Jaffa (Ci nosili larwę Goa'uld'a w swoim brzuchu). Zakrętów fabuły, postaci, ras jest znacznie więcej - z czasem historia robi się coraz bardziej rozbudowana, a SGC zaczyna być znaczącym graczem w międzygalaktycznej polityce.

W sumie postało 10 sezonów Stargate SG-1, do tego należy zaliczyć spin-offy: Stargate Atlantis (obecnie 4 sezon), Stargate Infinity (1 sezon) oraz powstający Stargate Universe (premiera w 2008 roku). Serial zgromadził miliony fanów na całym świecie - bo ze Stargate jest tak, że albo się ten serial kocha albo nienawidzi. Ja ten serial uwielbiam, ale oczywiście świadomy jestem, że pierwsze sezony są trochę archaiczne i pachną wczesnym Polsatem - nie chodzi mi tutaj nawet o efekty, ale bardziej o infantylne zakręty fabuły i uproszczenia. Staram się jednak patrzeć na te gorsze odcinki jak na część historii lepszej i większej. Zresztą pamiętajmy, że w roku 1997 nie było jeszcze takich seriali jak Lost czy Prison Break, które na dobrą sprawę zmieniły sposób patrzenia i tworzenia popularnych TV Shows.

Stargate SG-1 to przede wszystkim świetna przygoda SF, warto się w tym serialu zakochać, bo nawet bez spin-offów czeka nas ogromna filmowa uczta. Według mnie, każdy fan filmów i seriali SF powinien spróbować podejść do tego tytułu. Może go odrzuci już po pierwszym odcinki, a może wsiąknie w ten świat jak ja i parę milionów innych fanów.

Na koniec świetny moim zdaniem trailer - co prawda więcej w nim ujęć z ostatnim sezonów, ale w żaden sposób nie zdradzają fabuły. Polecam:



piątek, 7 grudnia 2007

Panasonic 3DO - konsola marzeń?

Z pasjami to jest tak, że nie ma zmiłuj. Wydaje się na nią każdą złotówkę, kombinuje jak tylko można, by zdobyć upragnioną rzecz do kolekcji. I co najważniejsze, jak już raz się w to wejdzie, to wycofać się nie można. I nie jest ważne, że otoczenie nie rozumie, po co Ci kolejna konsola, przecież masz już tyle; najważniejsze jest to, że masz kolejną zabawkę :)

Dzisiaj postanowiłem przedstawić jedną z cenniejszych (ze względu na rzadkość) konsol w mojej kolekcji. Panasonic 3DO wersja FZ-10, kupiony przeze mnie kilka lat temu za niewielkie pieniądze.



By poznać dobrze historię konsoli Panasonica, musimy się cofnąć do roku 1991, daty założenia firmy 3DO. Trip Hawkins, twórca Electronic Arts, postanowił stworzyć firmę, która zajmie się opracowaniem urządzenia, będącego interaktywnym centrum domowej rozrywki. Hawkins nawiązał współpracę z największymi firmami tamtych czasów, zarówno segmentu elektronicznej rozrywki, jak i przemysłu filmowego i telekomunikacyjnego. Urządzenie zaprezentowano w 1993 roku - 3DO Company postanowiła nie produkować urządzenia osobiście, a zyski czerpać jedynie z opłat licencyjnych. Licencję wykupiły takie firmy jak: Panasonic, Goldstar, Sanyo, Samsung, AT&T, Toshiba i Creative Labs. Nie wszystkie firmy, które wykupiły licencję wypuściły na rynek finalny produkt. Panasonic wypuścił 2 modele FZ-1 i FZ-10, Goldstar jeden model dostępny wyłącznie w US i Korei, Sanyo jeden model dostępny wyłącznie w Japonii, Creative Labs na podstawie licencji wyprodukował kartę do PC - projekty pozostałych firm zostały skasowane na etapie projektowania lub produkcji prototypu.



Panasonic FZ-10 3DO Interactive Multiplayer, a w zasadzie jego pierwsza wersja czyli Panasonic FZ-1 R.E.A.L 3DO Interactive Multiplayer pojawił się na rynku amerykańskim pod koniec 1993 roku i był pierwszą 32 bitową konsolą w US - reszta świata otrzymała Amigę CD32. Konsole nie posiadały blokady regionalnej, chociaż gry NTSC wyglądały trochę gorzej na konsolach PAL. Dodatkowo, konsole różnych producentów były ze sobą kompatybilne, a problemy z uruchamianiem dotyczyły pojedynczych gier.



Konsola w początkowym okresie kosztowała astronomiczne pieniądze - 700 dolarów było dużą przesadą. Niskiej popularności sprzętu nie poprawiła nawet obniżka ceny. Rok później pojawiła się Playstation i 3DO nie miała żadnych szans w tym starciu.



Ciekawie rozwiązano sprawę padów. Sama konsola Panasonica posiada jedno wejście na pada - kolejne kontrolery podpinało się za pomocą wejścia zamontowanego w samym padzie.



Na 3DO wyszło mało gier - sprzęt był drogi, mało popularny, wkrótce pojawiła się lepsza alternatywa - w zasadzie trudno było znaleźć miejsce na rynku dla tego typu sprzętu. Alone in the Dark, Myst, Need for Speed nie ratowały sytuacji konsoli. Teoretycznie, ratunkiem miało być wydanie przystawki, która miała zwiększyć moc konsoli dwukrotnie - ze względu na słabe wyniki sprzedaży i silną konkurencję, projekt skasowano. Ostateczny pogrzeb 3DO miał miejsce w 1996 roku.

Moją ulubioną grą na 3DO i jednocześnie perełką jeżeli chodzi o kolekcję jest Wing Commander III: Heart of the Tiger. Jedna z najlepszych części sagi, graficznie dziś nie zachwyca, ale nadal da się pograć. Niestety, posiadam tylko nośniki, bez oryginalnego pudełka.



Konsola nie odniosła sukcesu, ale mam do niej duży sentyment, chociażby ze względu na śmiałe plany jego twórcy i ciekawie rozwiązaną sprawę licencji. Z całą pewnością warto ją mieć w swojej kolekcji, biały kruk to nie jest, ale wisienka na torcie już tak :)

Dane techniczne:

Procesor: 32-bit 12.5 MHz RISC CPU (ARM60)
Pamięć: 2MB DRAM, 1 MB VRAM (Video RAM), 1 MB ROM
Grafika: 640x480 pikseli, do 16,7 miliona kolorów
Dźwięk: stereo, Dolby Surround, 16 bitowy

Reklama systemu:



czwartek, 6 grudnia 2007

blu-ray: your eyes will be bleeding

Swego czasu zastanawiałem się bardzo poważnie w co zainwestować, jeżeli chodzi o odtwarzacz następnej generacji: HD DVD czy Blu-ray. Oczywiście pod uwagę brałem tylko i wyłącznie konsole, dlatego albo chciałem dokupić HD DVD do Xboxa360, albo cieszyć się Blu-rayem przy okazji kupna PS3. Jak już wiadomo, kupiłem PS3, więc wybór był raczej jasny, poza tym, HD DVD nie przędzie zbyt dobrze; podczas tzw. Czarnego Piątku (dzień szalonych zakupów i promocji w US, zaraz po Święcie Dziękczynienia) niekwestionowanym zwycięzcą okazał się format Blu-ray.

Dosyć ciekawą teorię spiskową na temat tego dlaczego MS dalej wspiera format HD DVD uknuł Michael Bay (to ten od Bad Boys, Twierdzy i Transformers). Jak donosi serwis 1UP, Bay twierdzi, że MS wspiera HD DVD wyłącznie po to, by osłabić obóz Blu-ray, a nie dla samej wiary w HD DVD. Celem takiego działania jest zniechęcenie klientów do dużej liczby formatów i skierowanie ich w stronę cyfrowej dystrybucji filmów. Jak wiemy, usługa cyfrowej dystrybucji filmów w HD, doskonale radzi sobie w US, na dniach wejdzie również do części krajów UE. No cóż, dosyć odważna teoria spiskowa, czy prawdziwa? Pozostawiam własnej interpretacji.

Wracając do Blu-raya, jestem po seansach dwóch filmów (niestety ceny filmów cały czas powalają): Black Hawk Down i Hellboy. Obraz masakruje jakością, jest bardzo czysty, ale to co najbardziej mi się podoba, to jego szczegółowość. Szczególnie podczas scen, kiedy pokazywany jest krajobraz, czy panorama miasta - to zwyczajnie trzeba zobaczyć, obraz w HD rządzi na całej linii. Postacie ukazywane z pewnej odległości nie są już zamglone, wszystko jest ostre i doskonale widoczne. Być może ktoś powie, gdzie ten koleś widział zamglone postacie, czy niedokładność panoramy miasta na DVD, przecież ja wszystko widzę. Być może, ale warto to samo zobaczyć w HD - wtedy dopiero widać ile szczegółów tracimy w obrazie SD. Pomijam tutaj dźwięk, bo nie mam sprzętu, który pozwoliłby mi dostrzec różnicę, ale jak twierdzi kumpel, dźwięk z Blu-raya to również krok naprzód.

Oczywiście, by móc cieszyć się tym wszystkim, i by nasze oczy rzeczywiście zaczęły krwawić, konieczne jest posiadanie minimum telewizora HD ready 1080i. Jak ktoś ma 1080p niech lepiej od razu uszykuje sobie tampony do oczu...

Na koniec bardzo ciekawy filmik - tzw. viral video:



środa, 5 grudnia 2007

o co to halo z gamespot ?

Branżę gier, z siłą filmiku 2 girls 1 cup, obleciała wiadomość jakoby serwis Gamespot.com był zarządzany przed sprzedawczyków wielkich korporacji wydających gry. Dlaczego? Ano dlatego, że podobno, powtarzam podobno, Eidos, który wykłada duże pieniądze na reklamy w Gamespocie, tak pogniewał się na słabą recenzję swojej nowej gry Kane&Lynch, że zagroził wycofaniem reklam. Podobno kierownictwo Gamespota przeraziło się groźbami i wyrzucili z pracy autora recki, popularnego w serwisie Gerstmanna. Brzmi idiotycznie? No właśnie, maksymalnie idiotycznie, ale świat internetu kieruje się innymi zasadami, wystarczyła jedna plotka, że Gerstmann został zwolniony z tej przyczyny i nagle świat oszalał. Gracze odwrócili się od Gamespota, zaczął się wielki bojkot, ludzie na forach i blogach tępią jeden z większych serwisów growych, na podstawie zasłyszanej plotki. Mało tego konkurencyjne serwisy wykorzystały fakt, jaki to ich największy konkurent jest zły, jaka to sprzedajna dziwka.

I tyle, więc może trochę rozsądku na to wszystko? A gdzie szukać tegoż w tym całym medialnym szumie. Ano ja znalazłem na blogu człowieka zasłużonego bardzo dla branży - David Jaffe - reżyser i twórca serii Twisted Metal i słynnego God of War. Co takiego napisał David? Przede wszystkim trzymał się faktów, prawo stanu Kalifornia jak żadne inne broni pracowników przed niesłusznym wyrzuceniem z pracy - a takie przecież byłoby zwolnienie Gerstmanna, prawda? Czy Gamespot ryzykowałby wielki, z góry przegrany, proces sądowy z jednym ze swoich pracowników? Czy władze serwisu, byłyby aż tak głupie i naiwne, by zwolnić recenzenta z powodu opisanego powyżej? Przecież zdawali sobie sprawę, jak ogromne echo wywoła ich decyzja, jak twierdzi Jaffe, musieli mieć naprawdę dobry powód, by zwolnić kogoś takiego z pracy w tej atmosferze.

Każdy kto pracował w jakiejkolwiek większej firmie doskonale wie, że powody zwolnienia danego pracownika, prawdziwe powody, znane są wyłącznie temu co go zwalniał i zwolnionemu. Szefa/przełożonego wiąże tajemnica, a pracownik, no cóż, jesteśmy tylko ludźmi, przecież nikt nie powie: "ej, słuchajcie wywalili mnie, bo zawaliłem kilka spraw" - z reguły powiemy: "no ten wredny $%@#& mnie nie lubił, nie wiem o co mu chodziło". Tak ja wiem, że w wielu przypadkach dochodzi do oczywistego łamania praw pracownika w przypadku zwolnień w niektórych firmach - chodzi mi jednak o sam fakt tego, że jeżeli sprawa nie trafia do sądu, to nigdy do końca nie wiemy dlaczego doszło do zwolnienia.

Żal mi Gerstmanna, w końcu facet stracił robotę i to zawsze jakoś smuci w dzisiejszym dzikim świecie, ale przecież to nie koniec jego kariery, a z jego renomą, może olać ciepłym moczem Gamespot i o nową pracę raczej martwić się nie musi. Żal mi też Gamespotu, bo lubię ich recki, lubię ich serwis i jeszcze nie wiadomo jak ten cały bojkot podsycany przez konkurencję się dla nich skończy.

Chociaż może się mylę i Gamespot rzeczywiście się sprzedał, jeżeli tak, to niech upada czym prędzej, ale chłodne podejście do sprawy nakazuje mi myśleć coś innego. Może kiedyś się przekonamy jak było naprawdę...

Recenzja Gerstmanna:



poniedziałek, 3 grudnia 2007

whale rider

Ostatnio jakoś mniej oglądam filmów, bo raz, że nowe seriale wciągają, dwa, oddali mi mojego Xboxa360 z naprawy (dostałem nówkę sztukę) i trzy - nie samym hobby człowiek żyje. Ale czasem, kiedy wiem, że trafia mi w ręce coś lepszego, zwyczajnie muszę wyszperać chwilę i uwalić się na kanapie na dwugodzinny seans.

Jeźdźca wielorybów miałem obejrzeć jakiś czas temu w Fermencie, ale zbieg okoliczności sprawił (ople psują się częściej niż myślicie), że film obejrzałem w domowym zaciszu.

Whale Rider nagradzany był między innymi nagrodami na festiwalu w Toronto i festiwalu Sundance.

Akcja Whale Rider rozgrywa się w Nowej Zelandii w małej wiosce, której mieszkańcy nadal żyją wg odwiecznych tradycji. Jedną z nich jest przekazanie przywództwa społeczności duchowemu spadkobiercy założyciela ludu. Oczywiście za każdym razem musi to być mężczyzna, niestety, los czasem płata figle nawet najbardziej "tradycyjnym tradycjom". Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tym razem spadkobiercą jest młoda dziewczyna Pai. I może nie byłoby filmu, gdyby nie wspomniana tradycja i uparty dziadek (zawsze jest jakiś uparty dziadek).

O czym jest tak naprawdę ten film? Ja widzę dwa poziomy. Pierwszy, uniwersalny (pomijam tu wszelkie środowiskowe naleciałości); to taka opowieść o miłości, o przełamywaniu tradycji, trochę zahaczająca o równouprawnienie, a wszystko podane w przepięknym krajobrazie kraju do którego pewnie kiedyś wyemigruję (albo do Australii, jeszcze się nie zdecydowałem). I drugi, dobrze opowiedziana historia młodej dziewczyny, nacechowana trochę mistycyzmem - mówiąc prościej, świetny scenariusz oparty na prozie Witi Ihimaera. I jeszcze jedna rzecz, film opowiedziany jest w sposób lekki i przystępny, to nie obraz, w którym zastanawiamy się, o co tak naprawdę chodziło w danej scenie. To w końcu film dla każdego, kto czasem zwyczajnie oczekuje czegoś więcej niż ma podane na talerzu.

Trailer:



czwartek, 29 listopada 2007

PGA - wrażenia

W poprzednim tygodniu zapraszałem Was na imprezę Poznań Game Arena - kto nie był, niech żałuje, bo było warto :)
Zdecydowanie widać, że impreza nabiera z roku na rok coraz większego znaczenia. Mam nadzieję, że obok turniejowego charakteru PGA, będzie również rozwijana targowa strona wydarzenia.

Targi odbywały się w miniony weekend, w dniach 24-25 listopada. Wśród firm, które pojawiły się, był między innymi Microsoft (turnieje, między innymi HALO 3, promocja nowych tytułów na Xboxa360 - Assassin's Creed, Mass Efect, hostessy), Electronic Arts (turnieje, promocje gier: FIFA 08, Medal of Honor: Airborne, Need for Speed: ProStreet, Crysis), Intel (turnieje, bolid Kubicy), AMD (turnieje, Microsoft Flight Simulator na 6 LCD), CD Projekt (promocja Gears of War i Unreal na PC, i oczywiście ogromna promocja Wiedźmina). Dziwił brak Sony, tym bardziej, że na targach swoje stoisko miało Nintendo.

Trudno nie wspomnieć o hostessach, których było zdecydowanie więcej niż rok temu. Udało mi się nawet spotkać słodkie panie z Bioshocka:



Więcej zdjęć znajdziecie w moim poście na forum Gry w Allegro.

środa, 28 listopada 2007

Kaliber 44

Miałem pisać o Poznań Game Arena, ale z braku zdjęć temat przekładam. Może jutro uda mi się coś wrzucić. A dzisiaj lajtowo, bo coś za mną chodzi i czasem dobrze podzielić się z kimś, chodzącym muzycznym cieniem - no to się dzielę.

Kaliber 44 to chyba najbardziej znana polska grupa hip-hopowa. Grupa powstała w 1993 roku w Katowicach w składzie Magik, Abra dAb i Joka. W początkowym składzie znajdowali się również DJ Feel-X, DJ Bart, Gano i Jajonasz, przynajmniej tak twierdzi Wiki. Wydali w sumie 3 płyty: Księga Tajemnicza. Prolog (1996), W 63 minuty dookoła świata (1998) i 3:44 (2000).

Najbardziej lubię słuchać W 63 minuty dookoła świata - chyba ze względu na tę zabawę słowem jaka przewija się przez wszystkie utwory. Jest to ostatnia płyta wydana z Magikiem. Mimo, że tak bardzo lubię tę płytę, mój absolutny numero uno, utwór "Normalnie o tej porze", pochodzi z 3:44 - genialny kawałek, którego mogę czasem słuchać non stop przez cały dzień. Właśnie teraz mam zapotrzebowanie.

I fragment z naszej klasyki, który podobno dał nazwę zespołowi, a jeżeli nie dał, to i tak warto przytoczyć, bo to jedne z ważniejszych słów w polskiej literaturze, taki nasz własny mistyczny mickiewiczowski kod:

Z matki obcej, krew jego dawne bohatery,
A imię jego czterdzieści i cztery.



środa, 21 listopada 2007

Amiga CD32 i rok 1993

No to zapraszam na małą podróż w czasie do pamiętnych początków bankructwa firmy Commodore i końca ery Amig. Jeżeli ktokolwiek miał Amigę, musiał, zwyczajnie musiał pozostawać w opozycji do tzw. "blacharzy" (pecetowcy) i wdawać się w szkolne pyskówki na przerwach z wrogami grania na maszynce z duszą :D Takie to były czasy, że Amigowcy byli po jednej stronie mostu, podczas gdy z drugiego brzegu wygrażali się pecetowcy. Podobne antagonizmy w jakiś sposób dotrwały do dzisiejszych czasów na linii konsole vs PC. Zostawmy jednak bezsensowne spory (no dobra, wtedy takie się nie wydawały) i zajmijmy się wyłącznie konsolą.



Commodore do czasu wydania Amigi CD32 znane było głównie jako producent komputerów - mają na swoim koncie 3 pamiętne dla graczy konstrukcje: Commodore 64, Amigę 500 i Amigę 1200. Nie wspominam chociażby o Amigach 3000 i 4000, na których robiono efekty specjalne chociażby do Terminatora 2. I nagle, po niezwykle udanym modelu A1200, który niestety nie ratuje finansów firmy, Commodore wchodzi na rynek konsol. Miała to być pierwsza 32 bitowa konsola do gier z CD-ROMem (to się udało) i ratunek dla chylącej się ku upadkowi firmy (niestety, dodali tylko gwoździa, żeby wieko trumny lepiej się trzymało). 



Amiga CD32 zadebiutowała na rynku w 1993 roku. Tak naprawdę była to odchudzona wersja A1200, zamknięta w nowej obudowie. Rozwiązanie pozwalało na szybką konwersję tytułów ze starszej siostry - co jeżeli spojrzymy na ilość wychodzących na CD32 gier można zaliczyć na plus. Niestety, ale ilość gier wydawanych wyłącznie i specjalnie na nową konsolę można policzyć na palcach jednej ręki. I to była też między innymi przyczyna, że mimo początkowo świetnej sprzedaży CD32, rynek szybko został nasycony, a brak nowych gier i konkurencja ze strony bardziej zaawansowanej technologicznie konkurencji, ostatecznie pogrzebała plany Commodore o podbiciu rynku konsol. Rok po premierze CD32 Commodore ogłosiło bankructwo.

Architektura oparta na A1200 spowodowała ukazanie się na rynku przystawek pozwalających na zmianę CD32 w pełnoprawną Amigę 1200. Dwie najpopularniejsze przystawki to SX-1 oraz Pro Module produkowany przez firmę Elsat. Osobiście wybrałem Pro Module jako bardziej zaawansowany konstrukcyjnie sprzęt.



Pro Module posiadał wbudowaną stację dysków 3,5" - można było zamontować stację od PC, oraz miejsce na dysk twardy, również 3,5" - standardowy od PC. Do tego wyjście DIN pozwalało na podłączenie klawiatury. I w tak prosty sposób konsola na powrót stawała się komputerem:



Podobno część gier z A1200 nie dała się odpalić na tym sprzęcie. Osobiście zainstalowałem na HD Workbench 3.0 i nie miałem żadnych problemów z posiadanymi grami. W mojej opinii o wiele lepiej byłoby dla CD32, gdyby konsola posiadała swoją własną architekturę i własne gry. Niestety, nie da się stworzyć takiego sprzętu w 3 miesiące (tyle trwało skonstruowanie CD32 od momentu koncepcji do wyprodukowania pierwszego egzemplarza).

CD32 otrzymało również osobny dedykowany kontroler - pad. Niestety, słabej jakości, dlatego niewiele się uchowało do naszych czasów, mój również odmówił już posłuszeństwa. Mam to do siebie, że stare konsole nie leżą u mnie i nie zbierają kurzu; co jakiś czas lubię na nich pograć - stąd czasem wykańczam takie kolekcjonerskie rarytasy.

Konsola wyposażona była w procesor Motoroli 68020 14,3 MHz i 2MB pamięci RAM. Dodatkowo na 1MB pamięci ROM zamontowany został Kickstart 3.1. Ogromnym minusem była mała wielkość pamięci na save'y - tylko 1KB FlashROM - skutecznie potrafi to wyprowadzić z równowagi, kiedy mamy kilka gier.

Osobiście mam ogromny sentyment do tej konsoli, głównie dlatego, że w zamierzchłych czasach należałem właśnie do obozu Commodore - najpierw grałem na C-64, by potem przesiąść się na Amigę 600. CD32 zobaczyłem w akcji na jakiś targach, bodajże w 1995 roku - szok. Alien Breed masakrował filmikami - teraz wywołują raczej politowanie, ale wtedy był to dla mnie szczyt multimedialności. Własną CD32 mam już od kilku lat i nadal co jakiś czas ją odpalam. Cannon Fodder, Universe, Lemmings, czy wspomniany już Alien Breed to gry, które nadal potrafią przyciągnąć do ekranu telewizora. Warto mieć to cacko pod telewizorem - napis 32bit, mimo upływu lat, nadal prezentuje się godnie.

Reklama CD32:



poniedziałek, 19 listopada 2007

six feet under

Różne seriale już oglądałem i jakoś zawsze trzymam się blisko SF, horroru itp. Czasem jednak sięgam też po coś innego, bo zwyczajnie dobrych seriali wychodzi coraz więcej. Serial ma tę przewagę nad filmem, że pozwala na znacznie szersze i ciekawsze przedstawienie postaci. Nie zawsze to się udaje, ale małych cyklicznych telewizyjnych dziełek pojawia się coraz więcej.

Ostatnio wpadły mi w ręce 2 pierwsze sezony Six Feet Under (Sześć stóp pod ziemią) - polskie wydanie jest powszechnie dostępne w przystępnej cenie. Serial puszczany był kiedyś w TVN, nigdy jednak nie miałem czasu i chęci na jego obejrzenie. Zresztą bardzo rzadko oglądam seriale w telewizji, nawet te fajne. Powodów jest kilka; nie chce mi się / nie lubię czekać tydzień na kolejny odcinek, nie zawsze mam czas o określonej porze usiąść przed TV, nienawidzę w telewizji braku pauzy i możliwości pójścia po herbatę / jedzenie / na siku - niepotrzebne skreślić.

Trudno mi jakoś zakwalifikować ten serial, niby to dramat, a trochę komedia - jak w życiu, raz wesoło, raz smutno. Six Feet Under w jakiś sposób zmienił mój stosunek do śmierci, bo ta, w serialu obecna jest w zasadzie przez cały czas. Głównymi bohaterami są właściciele zakładu pogrzebowego - rodzinny interes prowadzony jest przez braci Fisherów - Nathaniela (Peter Krause) i Davida (Michael C. Hall - grał również w Dexterze ). Nate jest trochę samolubnym, momentami uzależnionym od seksu, luzakiem, Dave to sztywny, ale wrażliwy ponurak, próbujący ukryć przed wszystkimi swój homoseksualny związek. Oczywiście te postacie zmieniają się w trakcie rozwoju fabuły, ale nie chcę spoilować i pisać o ich przemianie. Dodatkowo na pierwszym planie pojawia się ich siostra - zagubiona nastolatka Claire, matka Ruth, która szuka swojego miejsca po śmierci męża oraz Rico Diaz - narwany pracownik Fisherów, mistrz rekonstrukcji dead people. Do całej plejady mniej lub bardziej powalonych postaci należy dodać przyjaciół rodziny, osoby związanych z rodzinami zmarłych i oczywiście partnerów seksualnych głównych bohaterów.

Cechą charakterystyczną każdego odcinka jest początek, w którym widzimy śmierć osoby, przygotowywanej później do pochówku w zakładzie braci Fisherów. Z reguły są to dosyć bezsensowne zgony, pokazujące kruchość ludzkiego życia, czasem zwykłe, czasem bardzo specyficzne, jak chociażby śmierć wskutek tzw. choking game.

Na ostatnim spotkaniu w Fermencie Żuławski powiedział, że lubi filmy, w których można się i trochę pośmiać i trochę popłakać. I tak sobie myślę, że w gruncie rzeczy wszyscy lubimy historie podane w ten właśnie sposób, bo gdzieś tam, w trudach codzienności szukamy sobie ucieczki i rozluźnienia w śmiechu - między innymi dlatego tak przyjemnie napełnić czasem kubek :D

Six Feer Under jest wielokrotnie nagradzanym serialem - kolejny wielki sukces HBO na tym polu. Produkowany był w latach 2001-2005 - łącznie powstało 5 sezonów. Twórcą serialu jest Alan Ball, który szerzej znany jest chociażby jako scenarzysta American Beauty.

Polecam, bo w tym natłoku papki musimy szukać rzeczy wartościowych, inaczej na łeb dostaniemy :)

Promo:



piątek, 16 listopada 2007

idzie nowe

Czytałem sobie dzisiaj artykuł na temat sieciowej dystrybucji gier na konsole obecnej już generacji. Ciekawe zestawienie liczb, także polecam zainteresowanym. Ze swojej strony dodam, że sam również skorzystałem z tej formy zakupów, co prawda fortuny nie wydałem, ale trochę grosza zostawiłem. Oczywiście znacznie więcej wydałem na Marketplace Xboxa360 niż PS Store, ale wynika to z ilości i zawartości contentu. Plusem PS Store są gry z pierwszego Playstation, które można przegrać i odpalić na przenośnej konsoli Sony PSP - jak na razie to jedyny plus tego sklepu. Marketplace ciągle oferuje więcej i lepiej.

Generację wstecz, w 1999 roku nikt jeszcze nie myślał, że sieciowa dystrybucja rozwinie się tak bardzo. A to przecież wierzchołek sieciowych możliwości konsol. Już teraz, będąc w kumpla, który ma WiFi, mogę połączyć się za pomocą PSP z moją PS3 w domu i zdalnie ją włączyć, by móc przeglądać muzykę i zdjęcia zgromadzone na dysku PS3. Chcecie więcej? Proszę, to się nazywa innowacyjność . Gracie w grę, w której można samemu narysować sobie czołg na kartce papieru.

Znajomych i partnerów poznajemy w serwisach społecznościowych, zakupy robimy na Allegro i w sklepach internetowych, interesy coraz częściej prowadzimy poprzez sieć. Wszystko się zapętla, a dzięki google świat staje się coraz ciaśniejszy. Jeżeli w tak krótkim czasie od startu google maps, teraz można przechadzać się ulicami Nowego Jorku , oglądając panoramiczne zdjęcia, to aż nie mogę się doczekać, co zobaczymy w necie za 10 lat. Ktoś powie, raczej "boję się pomyśleć" niż "nie mogę się doczekać" - nie ja. Ja tam cieszę się, że żyję w czasach, w których świat zmienia się z minuty na minutę, i coś, co jeszcze wczoraj było fantastyką, dzisiaj staje się rzeczywistością. Stanie w miejscu jest nudne.

Zapewne wielu z Was widziało, ale jak już o przyszłości mówimy, to Surface ma wyjść w przyszłym roku...



czwartek, 15 listopada 2007

They come mostly at night. Mostly.

We should get back, 'cause it'll be dark soon. They come mostly at night. Mostly. Słowa Newt, mimo upływu lat ciągle brzmią złowieszczo w filmie Aliens Jamesa Camerona.

Cameron to to dla mnie świetny filmowy bajkopisarz, do ostatnich szczegółów dopracowuje swoje opowieści w celu ich wizualnego urealnienia. Jak sam podkreśla, duży wpływ na tą wizualną dokładność miało pierwsze zetknięcie z Odyseją kosmiczną 2001 Stanleya Kubricka w wieku 15 lat - później tak opisywał to wydarzenie: Po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, jak ten film mógł być nakręcony. Chciałem poznać i zrozumieć to co widziałem. Dziesięć razy wracałem do kina, by ponownie obejrzeć film i wejść w jego konstrukcję .

Aliens to taki film o wojnie w Wietnamie w kosmosie. Mamy tutaj klasyczne hi tech VS low tech - czyli walkę świetnie wyposażonych żołnierzy z prymitywnym wrogiem - tak jak w Wietnamie, hi tech nie sprawdza się w pewnych warunkach bojowych. Zadufanie w technologiczne możliwości swojego wyposażenia okazuje się zgubne dla marines. Tradycja "marines movie" przejawia się również w kreacji charakterystycznych bohaterów, i tak mamy twardego i zgryźliwego sierżanta, który po kriogenicznych śnie tak wita swoich żołnierzy: Dobra, słoneczka, na co czekacie? Śniadanie w łóżku?(..) Kolejny cudowny dzień w Korpusie! Dzień w Korpusie Piechoty jest jak dzień na polu. Każdy posiłek to bankiet, każda wypłata to fortuna, każda formacja to parada. Uwielbiam Korpus!

Cameron świetnie zmierzył się z niebezpieczeństwami jakie niesie ze sobą nakręcenie sequela. Nie nakręcił słabej kontynuacji, nie nakręcił również dobrej kontynuacji, nakręcił zupełnie nowy film bazujący na poprzedniej historii. Podczas pracy nad "Aliens" zależało mi, by ludzie, którzy nie widzieli poprzedniej części w pełni zrozumieli film, oraz to, by ci, którzy ją oglądali, spostrzegli w opowieści drugi poziom - tak podsumowuje ten problem Cameron.

Porównując Obcego Scotta i Camerona można użyć przeciwstawnych pojęć "serial killer" i "mass murder". Obcy Scotta jest bardziej dostojny, działa z zaskoczenia, cyklicznie, podczas gdy Ksenomorfy Camerona to masowi zabójcy, nieustępliwi, bez względu na straty, poruszający się do przodu w swoim marszu śmierci.

James Cameron dał początek tradycji sagi o Obcym, która mam nadzieję będzie kontynuowana w przyszłości. Każdy kolejny film o Obcym jest inny, każdy przedstawia gatunek Ksenomorfa przez pryzmat danego reżysera. To nie są zwykłe sequele, to całkiem odmienne, osobne dzieła filmowe. Do tematu jeszcze powrócę, bo to jedne z moich ulubionych filmów.

Alines, James Cameron, 1986:



wtorek, 13 listopada 2007

ferment kolejny - Chaos

W końcu, po wielu bojach, udało mi się po raz kolejny wybrać na seans Fermentu . I na dzień dobry, miła niespodzianka, bo trafiłem na promocję, bilet dla osoby towarzyszącej gratis - cóż, będzie na popcorn - tak, ja wiem, ale bardzo lubię jeść chipsy lub popcorn podczas oglądania filmu :D

O filmie nie będę pisał, bo parę zdań napiszę na forum Film . Bardziej chciałem się skupić na samym Fermencie, bo idea coraz bardziej mi się podoba. Przede wszystkim świetnym pomysłem było zaproszenie twórców filmu. Reżyser Xawery Żuławski i aktorka Maria Strzelecka w sposób zabawny i lekki opowiadali o swoim filmie, czego nie można niestety powiedzieć o młodych krytykach filmowych zaproszonych do prowadzenia dyskusji. Miałem momentami wrażenie, że mieli jakąś swoją teorię i próbowali do niej dopasować odpowiedzi reżysera. Zresztą po jego reakcjach wydawało się, że ma już dosyć pytań na zasadzie (co teoretyk filmu myśli, że reżyser miał na myśli) i wyczuwałem lekką irytację (czemu się nie dziwię); zupełnie inaczej wypadały pytania od publiczności. Spotkanie trwało godzinę i bez wątpienia warto było poświęcić na nie czas. Szczególnie, żeby poznać historię kręcenia kilku scen (prostowanie kół malucha przez strażaków rulez!). Mam nadzieję, że również przy innych seansach polskich produkcji uda się zaprosić ich twórców, bo to bez wątpienia cenne doświadczenie dla przeciętnego widza.

Poniższe zdjęcie zrobione w czasie spotkania z twórcami filmu, niestety, robione z komórki, stąd niska jakość.



poniedziałek, 12 listopada 2007

Poznań Game Arena

Piszę o tym dzisiaj, bo warto zarezerwować sobie czas już teraz. W dniach 24-25 listopada 07 (sobota-niedziela) na terenie MTP (Międzynarodowe Targi Poznańskie) odbędzie się coroczna impreza - Poznań Game Arena. O atrakcjach jakie na Was czekają możecie poczytać na stronie imprezy, powiem tylko, że warto się tam zjawić, bo z roku na rok event rośnie w siłę.

PGA to tak naprawdę 3 imprezy: Digital Arena (to co lubię najbardziej, czyli świat elektronicznej rozrywki), Fantasy Arena (gry bitewne, karciane, planszowe), Paintball Arena (jeżeli ktoś nie wie, co to paintball...) Jak widać, każdy będzie mógł znaleźć coś dla siebie.

Ja również będę na PGA, firmowo, na stoisku serwisu Allegro. Będziecie mogli u nas pograć w najnowsze gry na PS3, Xboxie360 i Wii. Przewidujemy również turniej z atrakcyjnymi nagrodami. Zapraszam serdecznie, jeżeli nie na granie, to chociażby na chwilę rozmowy, zawsze warto poznać się osobiście.

No i nie muszę chyba dodawać, że na PGA, jak na każdej tego typu imprezie, nie zabraknie pięknych kobiet, zwanych hostessami :)

piątek, 9 listopada 2007

Saliva

Kilka dni temu pisałem o świetnej reklamie PS3. Kawałek, który został użyty jako podkład muzyczny reklamy to Ladies and Gentlemen grupy Saliva.

Zespół założony został w 1996 roku w Memphis. Pierwszy kontrakt zawarty z Islands Records zaowocował wydaniem płyty Every Six Seconds w 2001 roku. Później ukazały się jeszcze 3 albumy zespołu. Saliva to nazwa płynu produkowanego w paszczy - zwanego śliną.

Wybrałem 2 kawałki, które znalazłem na Tubie i które podobają mi się najbardziej. Pierwszy to oczywiście "Ladies and Gentlemen" - którego akcja dzieje się na ringu. Mamy pokazaną walkę dwóch kobiet... chicks :)



Drugi utwór, który wybrałem nosi tytuł "Click Click Boom". Rzecz dzieje się na koncercie, widzimy młodego chłopaka, któremu wpada w oko jedna taka laseczka (kolejna chick).



Inne kawałki tego zespołu nie do końca przypadły mi do gustu, może nie mam dzisiaj dnia na cięższe brzmienie, a może po prostu taki słaby wybór na Tubie jest. W każdym bądź razie zespołu wcześniej nie znałem, ale gdy tylko będę miał okazję, przyjrzę się ich dokonaniom bliżej. Tymczasem miłego weekendu :)

czwartek, 8 listopada 2007

Ridley Scott

Wczoraj wspomniałem o Ridleyu Scottcie, a ponieważ pisałem kiedyś o nim w swojej pracy magisterskiej, to napiszę i tu parę słów.

Mało osób wie, że Scott w momencie premiery swojego pierwszego filmu "Pojedynek" w 1977 roku, miał już czterdziestkę na karku. Co robił wcześniej? Studiował w Royal College of Art, pracował w BBC (przy filmach dokumentalnych) i w końcu założył własną agencję reklamową Ridley Scott Associates. Profesjonalizm Scotta i jego doświadczenie w BBC wkrótce zaowocowały ogromnym sukcesem firmy. W RSA zaczynali tacy reżyserzy jak Tony Scott, Hugh Hudson czy Peter Webb. Jak sam mówi: Uwielbiałem kręcić filmy reklamowe. Uwielbiałem ich wizualną stronę, ich piękno, ich "filmowy" wygląd. Dla mnie filmy reklamowe były małymi kapsułami perfekcji. Praca z reklamą nauczyła Scotta drobiazgowości, tego jak ważny jest każdy, najdrobniejszy element filmu, dla odbioru całości.

Perfekcjonizm Scotta do wizualnej strony filmu jest nie tylko wynikiem pracy w RSA. Scott od najmłodszych lat zakochany był w komiksie - co później przełożyło się na pieczołowicie przygotowywane storyboardy. Jedną z rzeczy, które najbardziej lubiłem robić, podczas czytania komiksów, było dokładne przyglądanie się każdej pojedynczej ramce. Przyglądałem się każdemu rogowi narysowanego pokoju, obrazkom na ścianach, ustawieniu bohaterów, oświetleniu i padającym cieniom, słowem – wszystkiemu co tylko namalował rysownik.

Kiedy Scott po raz pierwszy zobaczył magazyn komiksowy Heavy Metal, skwitował czasopismo jednym zdaniem: Dlaczego nie robią takich filmów? Cóż, wkrótce sam sięgnął do tematyki SF i nakręcił Obcego i Blade Runnera. Nakręciłem Obcego niemal przypadkiem. Nigdy wcześniej nie myślałem bym mógł wyreżyserować ten rodzaj filmu, lecz gdy otrzymałem scenariusz, byłem pod wielkim wrażeniem magazynu Heavy Metal. Obcy doskonale pasował do tego typu kreacji świata, jaki wyniosłem z czasopisma. W istocie, Obcy był pierwszym filmem, który zrobiłem z wrażliwością wyniesioną z Heavy Metal. Wydaje mi się to oczywiste dla każdego kto widział film i przeglądał magazyn.

I tak mi się wydaje, że mimo upływu lat, ciągle widać w jego filmach tę plastyczność i zamiłowanie do wizualnego perfekcjonizmu.

Polecam poniższy trailer, to chyba jeden z bardziej plastycznych filmów Scotta - Blade Runner:



środa, 7 listopada 2007

Universe of Entertainment

W zasadzie nie miałem dzisiaj pisać, ale zobaczyłem reklamę, która została zrealizowana w tak pomysłowy i świetny sposób, że nie mogłem jej pominąć. A ponieważ od dwóch dni piszę o Playation3 to będzie to całkiem dobre zakończenie tego mini cyklu, bo to właśnie reklama tej konsoli.

Pomysł prosty w swym założeniu, pokazać jak różne rzeczy wprost wylewają się z konsoli: gry, multimedia, rozrywka, możliwości sieciowe - cały ten ogrom w jednym małym czarnym pudełku. W reklamie możemy zobaczyć wszystkie topowe produkcje, Gran Turismo, Ratchet & Clank, Uncharted, Heavenly Sword, Lair, Home, Guitar Hero i parę innych. Świetnie pokazano w ciągu 2-3 sekund Warhawka, w którym samolotami kierujemy za pomocą czujników ruchu. Za lecącym myśliwcem widzimy podążający i odpowiednio wychylający się pad Sixaxis - proste w założeniu, a przekazuje tak dużo.

Gdybym dzisiaj poszedł na noc reklamożerców, to bez wątpienia byłaby to wisienka na torcie. Podaję link do strony, gdzie można reklamę obejrzeć w wysokiej rozdzielczości, nie chcę kalać tego dziełka niskiej jakości obrazem z YouTuba.

Ridley Scott nazwał kiedyś reklamy "małymi kapsułami perfekcji" i chyba tak właśnie jest. Zapraszam na "Universe of Entertainment" Kevina Lau i Franka Pichela:

LINK DO UNIVERSE OF ENTERTAINMENT

wtorek, 6 listopada 2007

historia alternatywna

Lubię historię alternatywną, bo zupełnie jak Marsellus Wallace lubię czasem pogdybać i na wszystko powiedzieć zwyczajnie "All I'm doin' is contemplating the "ifs." Tego typu historie uwalniają wyobraźnię i sprawiają, że inaczej patrzymy na zakręty przeszłości. Mało tego, pozwalają zupełnie inaczej ocenić daną nam rzeczywistość i jej potencjalną przyszłość. Czasem są to historie przesadzone, czasem całkiem logiczne, a czasem zupełnie inne.

Resistance: Fall of Man to gra, która opowiada historię bardzo alternatywną. Rzecz dzieje się w roku 1951, ale początki historii sięgają 1908 roku i incydentu z upadkiem meteorytu tunguskiego. Wtedy to w Rosji pojawia się nowy gatunek Chimera. Nigdy nie doszło do WWII, w Niemczech nie pojawił się nazizm, za to Rosja pogrążała się w coraz większym izolacjonizmie. Jak się okazało, Chimera powoli przekształcała całe osiedla ludzkie w nowy agresywny gatunek. W grudniu 1949 roku, Czerwona Kurtyna zostaje zerwana przez zmasowany atak nowego gatunku. Pod koniec roku 1950 Chimera rozpoczyna atak na Wielką Brytanię. Rząd US postanawia wspomóc walkę Brytyjczyków i wysyła na pomoc oddziały swoich wojsk na początku 1951 roku. I wtedy pojawiamy się my, wcielając się w rolę sierżanta Nathana Hale'a. To tyle historii.

Resistance to shooter FPP - jedna z pierwszych gier na Playstation3, autorstwa ludzi z Insomniac Games (to Ci od serii Ratchet & Clank). Tak jak pisałem wczoraj, graficznie już nie powala, ale nadal wygląda bardzo dobrze. Gra przypomina trochę klimatem Half-Life.

Jak tylko skończę Singla, mam zamiar spędzić trochę godzin online - bitwy na 40 osób brzmią smacznie :)

Z grą wiąże się słynny jakiś czas temu spór między Sony a.... Kościołem Anglikańskim. W jednym z epizodów gry walczymy z oddziałami Chimery w zniszczonej Katedrze w Manchesterze. Przedstawiciele Kościoła domagali się przeprosin od Sony i wycofania gry ze sprzedaży. Sony przeprosiło, ale sprzedaży nie wstrzymało; wkrótce Resistance stał się jedną z najlepiej sprzedających się gier na PS3...

Trailer:



poniedziałek, 5 listopada 2007

Sony Playstation 3 - w domu

W jednym takim sklepie, gdzie podobno idiotów nie wpuszczają (wątpię w to szczerze, wiem co mówię, bo już parę objawów ludzkiego debilizmu tam spotkałem), wprowadzili promocję na raty zero procentowe. Nie myśląc długo, w końcu jeszcze bym wykalkulował, że mnie nie stać, pojechałem po piękną, pachnącą Playstation 3.

Każdy maniak sprzętu wie, jakim fajnym uczuciem jest odpakowywanie nowego gadżetu, tym bardziej jeżeli wszystko jest w środku. To, że do PS3 nie jest dołączony kabel HDMI to chyba wszyscy wiedzą, niemniej, dla lamera może to być duża niespodzianka, ładować się w tramwaj/autobus/samochód i jechać drugi raz po kabelek. To wszyscy wiedzą, ale jak już taki lamer wróci z kabelkiem i zobaczy, że w pudełku nie ma instrukcji w języku polskim, baaaa, nie ma nawet instrukcji w języku angielskim, to powie tylko "nie no k... to już przesada!". A podobno przepisy nakazują umieszczenie polskiej instrukcji...

Dobra, koniec narzekań, bo to wszystko szczegóły. Konsola jest ciężka, ale nie ma się co dziwić, tutaj nie ma zewnętrznego zasilacza jak w Xboxie360, wszystko zostało zgrabnie umieszczone we wnętrzu. Ja kupiłem tańszą wersję, z dwoma portami USB, 40 GB dyskiem, bez wejść na karty pamięci i bez wstecznej kompatybilności (mam zarówno ps2 i psxa, więc mi to niepotrzebne). Design konsoli może się podobać albo nie - kwestia gustu. Mi wydał się nowoczesny i bardzo surowy, bez zbędnych upiększeń itp.

No to jedziemy dalej z zaletami, bo oprócz braku cegły-zasilacza, podłączamy tylko 2 kabelki - tak tak, PS3 posiada wbudowaną kartę WiFi (oczywiście jest też port na kabel sieciowy). Pierwsze odpalenie i pierwsze zdziwienie, chodzi niby, obraz jest, dźwięk jest, diody migają, a sprzętu nie słychać. Przyzwyczajony do hałasu (tak, tego inaczej nazwać nie można) jaki wydaje Xbox360, zdziwiłem się, że PS3 (nawet po włożeniu płyty) jest tak ciche.

Menu - XMB czyli XrossMediaBar - to produkt doskonale znany z przenośnej konsoli PSP. Sprawdza się znakomicie również na PS3 - podstawowa zaleta, takie menu jest bardzo szybkie i nic się nie przywiesza.

Z gier mam na razie tylko Resistance: Fall of Man - całkiem przyjemny shooter, chociaż graficznie już nie powala - to gra z początków PS3. Powaliło mnie za to demo Heavenly Sword - ta gra wygląda przepięknie, grafika ostra jak żyleta i świetnie animowana Nariko. PS3 w temacie gier rozkręca się bardzo powoli i na razie przegrywa na całej linii z Xboxem360 - ale może to tylko takie trudne początki. Fajne jest to, że granie online jest za darmo, tylko z drugiej strony, co z tego, jak online grać nie ma w co za bardzo, a usługa konkurencji jest tak naprawdę pod tym względem doskonała. Sony czeka jeszcze długa walka na tym polu.

Pad Sixaxis jest bardzo lekki i dobrze. Brak wibracji niestety odczuwalny, ale z ostatnich informacji wynika, że Sony poszło w końcu po rozum do głowy i wypuści w przyszłym roku pad z wibracjami. Jeszcze parę miesięcy temu twierdzili, że wibracje to krok wstecz i przeżytek, widać wywalili z marketingu kilku "znających" się specjalistów. Wszyscy wiedzą, że brak wibracji był wynikiem braku ugody między właścicielami patentu na wibracje w padach firmą Immersion a Sony. W końcu jednak udało im się dogadać i pady PS3 zawibrują. Niesmak po durnej polityce i PRowych bzdurach pozostanie. Za to brawa dla Sony, że pady pozbawione zostały konieczności kupowania dodatkowych aku - ładujemy je podczas grania za pomocą kabla USB, prosto i szybko.

Blu-ray - PS3 to obecnie najtańszy na rynku odtwarzacz płyt Blu-ray. Na razie ceny odstraszają, ja kupiłem tylko Hellboya za ponad 100 złotych, to dużo za dużo jak na film, ale sprzęt wypróbować trzeba. Czy było warto? Jak najbardziej, jakość powala, obraz ostry jak żyleta, a mój TV wyświetla "tylko" 1080i - nie wyobrażam sobie tego w 1080p.

Playstation3 wygląda mi na bardzo nowoczesny sprzęt, konstrukcyjnie i funkcjonalnie miażdży konkurencję, jako odtwarzacz multimedialny, przeglądarka zdjęć itp. sprawdza się doskonale. Z grami jest znacznie gorzej i na razie w starciu z Xboxem360 nie ma żadnych szans, a szczególnie jeżeli chodzi o granie online, dlatego te święta powinny należeć do konsoli Microsoftu. Jak będzie za rok? Zobaczymy, dla konsumenta będzie ciekawie :)

Aha, już niedługo ma wystartować polski Playstation Store i zapowiedziano wydawanie zlokalizowanych gier - czekam na więcej podobnych informacji. W końcu widać jakąś konkurencję na polskim rynku konsolowym.

PS. I małe info. Dobrze, że kupiłem PS3, bo mój Xbox360 zaliczył Red Ring of Death - jest to już mój drugi zepsuty Xbox w ciągu półtorej roku. Szczęście, że MS przedłużył gwarancję na 3 lata, bo awaryjność Xboxa360 obrosła już legendą. Szkoda, naprawdę szkoda, bo z całą pewnością wiele osób rezygnuje przez to z zakupu Xboxa360, mimo, że obecnie moim zdaniem to najlepszy sprzęt do gier na rynku.

Na koniec jedna z lepszych reklam w historii elektronicznej rozrywki - bardzo oryginalna i dla wielu zbyt kontrowersyjna. Panie i panowie, "This is living":



wtorek, 30 października 2007

sell a band

Podesłano mi adres do ciekawego serwisu sellaband.com . Podobno kilka dni temu Dzień Dobry TVN zrobiło nawet krótki reportaż o polskim zespole Julia Marcel wypromowanym w tym serwisie.

O co chodzi? Ano o to, że kilku panów, którzy mieli całkiem dobre pozycje w biznesie fonograficznym, rzuciło to w cholerę i zrealizowało nowatorski pomysł. Stworzyli serwis dla młodych muzyków, którzy dopiero próbują wybić się na muzycznym rynku. Teraz, te wszystkie zespoły mogą umieścić swoje kawałki w internecie. Nic nowego powiecie? No tak, ale to nie koniec - bo w tym momencie wkroczyć może każdy miłośnik muzyki.

Każdy, no prawie każdy, przynajmniej każda osoba, która chociaż trochę umie korzystać z komputera, może stać się rekinem przemysłu fonograficznego. Powiedzmy, że bardzo spodobał nam się jakiś zespół, co możemy zrobić w sellaband? Możemy wpłacić im pieniądze, ile chcemy, może to być 50 dolarów, tysiąc, a nawet 5 tysięcy. Od nas zależy wysokość naszej inwestycji. Tak, bo to właśnie inwestycja. Jeżeli dana kapela uzbiera z tych dotacji 50 tysięcy dolarów, otrzymuje możliwość profesjonalnego nagrania i wydania płyty. A my, jako inwestorzy, zależnie od wpłaconej kwoty, czerpiemy profity z zysków - bo zyski dzielone są na trzy części - jedna dla inwestorów, jedna dla zespołu i jedna dla właścicieli portalu.

Całkiem niezły pomysł na interes, prawda? A przy tym super sprawa dla nieznanych kapel i możliwość rozpoczęcia kariery. No i dla nas, zależnie od władowanej kasy możemy czerpać zyski z naszej inwestycji.

Ja sam mam zamiar wpłacić tam parę dolarów, kto wie, jak serwis się rozwinie. Nasi rodacy zebrali swoje 50 tysięcy w ciągu tygodnia - ten serwis ma potencjał, trzymam kciuki, żeby nie został zmarnowany.

Pod tym linkiem możecie posłuchać Juli Marcell.

PS. Ja uciekam w okolice bieguna zimna, będę jak się odmrożę, pewnie w przyszłym tygodniu.

poniedziałek, 29 października 2007

książkowe święto w Krakowie

W środę około 10, wsiadłem z kolegą w służbowego Citroena i pomknęliśmy w stronę Krakowa. Przyznam, że na ten wyjazd cieszyłem się podwójnie, z jednej strony same Targi książki to miejsce z możliwością zdobycia ciekawych suwenirów, z drugiej Kraków sam w sobie jest wspaniałym miastem. Po wielu godzinach, naprawdę wielu godzinach - czy Wy również macie wrażenie, że cała Polska to teraz plac budowy? - dotarliśmy w końcu na miejsce. Szybko i sprawnie poszło nam postawienie stoiska, efekt poniżej:



Wbrew temu co mówi cito na targach było dużo ludzi :) Czwartek był najazdem szkolnych wycieczek - liceum i trochę tych zupełnie małych w giertychowskich mundurkach unifikacji. Ciekawe, kto teraz będzie te mundurki nosił?

Targi to takie wydarzenie, gdzie można spotkać pisarzy i zdobyć ciekawe suweniry. Nie ukrywam, że również mi się udało i mam książkę tego Pana z nabazgranym czerwoną czcionką podpisem.



Przekonałem się, że Wojciech Cejrowski to człowiek bardzo wygadany i sympatyczny - i naprawdę, nie trzeba się z nim zgadzać w jego poglądach, żeby go lubić. Zresztą sposób w jaki przedstawia i broni swojego światopoglądu jest taki, że bardziej zmusza do refleksji niż wybuchu antypoglądu wewnątrz mojego umysłu. Bardzo mało jest podróżników, którzy z taką lekkością narracji potrafią opisywać swoje przygody.

A Kraków? Cóż, jak zwykle piękny i pełen turystów, i tak sobie myślę, że jeżeli kiedykolwiek będę miał możliwość przeprowadzić się z własnej woli do innego miasta, to zamieszkam na Kazimierzu.



I na koniec, plakietka z hotelu gdzie spałem, mnie rozbawiła niesamowicie :)



wtorek, 23 października 2007

Kurs fotografii, a Fatal Frame

Wczoraj poszedłem na pierwsze zajęcia kursu fotografii - pierwsze z darmowego miesiąca, który wygrałem w klubie Ferment - szczegóły tutaj. Dodam, że jestem zupełny lamer jeżeli chodzi o obsługę aparatu, do tej pory ważne było dla mnie, żeby aparat robił ładne zdjęcia na auto i miał duży zoom. I tyle, o manualu nie miałem pojęcia. Po wczorajszych zajęciach poczułem, że mój stosunek do robienia zdjęć zaczął się zmieniać - poznałem co to przesłona, migawka i jak korzystać z ich różnych kombinacji. W końcu wiem, dlaczego jak się pytam fotografa, jaki ten obiektyw ma zoom, to dziwnie się patrzy i podaje mi jakieś dane w mm :) Aha, i robiliśmy zdjęcie aparatem wykonanym z kartonu, ciekawie to wyszło.

Mi oczywiście jako człowiekowi z naturalnym zboczeniem (w zasadzie jednym z moich naturalnych zboczeń), pierwsze skojarzenia po 15 minutach kursu poszło w kierunku gier. No bo jak ktoś kiedyś grał w Fatal Frame (aka Project Zero) to innego skojarzenia mieć nie może.

Fatal Frame to gra-horror - nie chcę zgłębiać się w fabułę, bo nie o to chodzi w tym skojarzeniu. W grze walczymy z duchami/demonami za pomocą... aparatu fotograficznego. Zdjęcia robimy specjalnym aparatem, który mam moc pochłaniania dusz. Całość robi niesamowite wrażenie, kiedy w ciemnym pomieszczeniu widzimy przenikające postacie, musimy szybko przystawić wzrok do aparatu i przeczesując lokację namierzyć sylwetkę ducha. Kto widział takie filmy jak Ring czy Dark Water, z pewnością również w tej grze znajdzie podobny klimat. W mojej opinii to jeden z najstraszniejszych horrorów - momentami jest naprawdę sugestywnie, szczególnie jak gracie przy zgaszonym świetle. Sam łapałem się na tym, że po 20 minutach takiego grania sięgałem jednak do przełącznika i zapałem lampkę przy łóżku :)

Do grania nie namawiam, bo potem jak pójdziecie na kurs fotografii, będziecie mieć głupie myśli :)

A teraz kilka dni spokoju, bo jutro ruszam na targi książki do Krakowa. Jak dam radę podeślę parę fotek i zrobię wpis.

Mimo wszystko, trailer na zachętę, który pokazuje właśnie moment robienia zdjęcia:



poniedziałek, 22 października 2007

Przeznaczenie nie istnieje?

Number 23 z Jimem Carreyem - no tak, ktoś pomyśli jak ten facet może zagrać w thrillerze. Otóż może i to bardzo dobrze, zresztą po Truman Show wiedziałem, że to więcej niż aktor wyłącznie komediowy. Z ekipy warto wymienić jeszcze reżysera Joela Schumachera, który ma już na koncie kilka lepszych i gorszych thrillerów.

Jednym z głównych motywów filmu jest liczba 23 - wielokrotnie usłyszymy jak wielkie katastrofy, zgony sławnych ludzi, itp. powiązane są z tą liczbą. Początkowo traktujemy to jako naciągane fakty, ale film jest tak skonstruowany, że wraz z bohaterem zagłębiamy się w jego obsesję. Jak to się zaczyna?

Walter (Jim Carrey) w prezencie od żony otrzymuje tajemniczą książkę "Number 23". Wgłębiając się w historię, powoli odkrywa, jak wiele faktów opisanych w powieści związanych jest z jego własnym życiem i podobnie jak bohater książki Fingerling, coraz bardziej zagłębia się w obsesję na punkcie mistycznej liczby. Siłą thrillerów jest tajemnica, dlatego w tym miejscu muszę przerwać :)

Zdradzić mogę, że w jednej ze scen filmu pojawia się stwierdzenie/pytanie, jakoby przeznaczenie nie istniało, a liczyły się tylko wybory. "Nie ma czegoś takiego, jak przeznaczenie. Są tylko różne wybory. Niektóre są łatwe, niektóre trudne." Apoteoza wolnej woli? Pewnie w jakimś stopniu tak, w każdym bądź razie w świetle całego filmu, to stwierdzenie zastanawia. To istnieje to przeznaczenie, czy tylko czasem chcemy, żeby istniało?



piątek, 19 października 2007

body cannot live without the mind

Pamiętacie ten cytat? Matrix - Neo dowiaduje się, że kiedy oberwie w matrixie, obrywa też w realu. Coś takiego miałem wczoraj wieczorem, no prawie. Naparzałem jak to mam ostatnio w zwyczaju w HALO 3, szło mi całkiem nieźle, w Lone Wolves byłem MVP (most valuable player). Nawet fotkę sobie zrobiłem:



W pewnym momencie poczułem głód, a że zaczęło mi nie iść w grze i często obrywałem, poszedłem przygotować sobie smażonego pstrąga. I szło mi całkiem nieźle, do czasu, przez głupotę nadziałem łapska na nóż i poczułem jakbym oberwał Energy Swordem, krew prysnęła na podłogę i już wiedziałem, że jest porządny zonk. To już nawet nie jest ważne, że o północy musiałem wsiąść w samochód i jechać po wodę utlenioną. Najgorsze jest to, że rozwaliłem sobie palec prawej ręki, więc na razie z grania nici. A byłem już umówiony na wspólny mecz w niedzielę i wątpię, żebym do tego czasu był zdolny do utrzymania pada. Sprawdziło się: body cannot live without the mind.

czwartek, 18 października 2007

Sega Dreamcast - król arcade

Szukałem wczoraj latarki, żeby zajrzeć między pośladki mojemu komputerowi i odkurzyć go trochę w miejscach intymnych. Otwieram szufladę i co widzę? Część mojej kolekcji konsol i tak sobie pomyślałem, że mam tam schowany kawał historii elektronicznej rozrywki. Co jakiś czas postaram się Wam ją trochę przybliżyć.

Dzisiaj król arcade - słynny i fanatycznie kochany Dreamcast zwany również Makaronem (charakterystyczne logo).



Dreamcast wszedł do mojej kolekcji kilka lat temu, posiadam wersję PAL (niebieskie logo - w NTSC jest czerwone). Makaron wśród graczy zawsze określany był królem gier arcade - w skrócie głównie gry akcji, z uproszczonym menu, szybkie i intensywne, dokładnie takie jak na automatach do gier. Niektórzy złośliwi twierdzą, że właśnie ze względu na mniejszą ilość innych gier, DC ostatecznie pogrzebał Segę jako producenta hardware'u. Niestety, konsola, która wypuszczona została na rynek w 1998 roku, była ostatnią, wyprodukowaną przez Segę, firmę uważaną za filar tego rynku.



Trudno tak naprawdę rozstrzygnąć spór, co było przyczyną upadku konsoli, a tym samym wycofania się Segi z produkcji sprzętu. Fani za jedną z przyczyn wskazują konsolę Sony Playstation 2, która ukazała się na rynku 2 lata później - jako bardziej zaawansowana technicznie, bez innej konkurencji, szybko wyparła DC. Między innymi z tego powodu zagorzali fani Segi tak chętnie przesiadali się na pierwszego Xboxa, upatrując w nim spadkobiercę gier Segi (Sonic, Shenmue, Panzer Dragon Orta), a także jedynego wyraźnego konkurenta Playstation 2.

Trochę do takiego, a nie innego stanu rzeczy przyczynił się również line up tytułów na DC. Zbyt małe zróżnicowanie gier nie miało szans w starciu z PS2, tym bardziej, że Sony miało już wtedy ogromną liczbę gier z pierwszego Playstation. Pamiętajmy też, że PS2 była technicznie bardziej zaawansowana z wbudowanym odtwarzaczem DVD. Ostatecznie Sega w 2001 roku ogłosiła koniec produkcji pierwszej konsoli 6 generacji. Na placu boju miały zostać Sony (PS2), Microsoft (Xbox) i Nintendo (GameCube).

Dreamcast jako pierwsza konsola została wyposażona we wbudowany modem - Sega była prekursorem masowego grania online na konsolach. Coś, co tak doskonale rozwinął później Xbox. Wspomnę tylko przyciągający rzesze fanów MMORPG - Phantasy Star Online.

Trochę danych:

Procesor - SH-4 / 200 MHz (32-bitowy procesor RISC, 360 MIPS, 1,4 GFLOPS)
Pamięć - 16 MB RAM, 8 MB Video RAM, 2 MB Audio RAM
Grafika - paleta 16,7 mln. kolorów, 7 milionów polygonów na sekundę
Dźwięk - 64 kanały
4 wejścia na pady, napęd GD-ROM (płyty o pojemności 1GB), wbudowany modem.

Pad do DC jest jedną z wygodniejszych konstrukcji tamtych czasów. Mimo dużych rozmiarów, świetnie leżał w dłoniach i nie męczył podczas długich godzin grania.



Ciekawie wyglądały karty pamięci do DC - posiadały wyświetlacz LCD, który podczas grania przekazywał nam pewne informacje (zależnie od gry). Po wyjęciu ze slotu, memorka służyła nam jako samodzielna konsola do minigier.



Każda konsola posiada tzw. "system sellerey" czyli gry, które wyszły tylko na daną konsolę i swoją wyjątkowością napędzają sprzedaż sprzętu. Dla mnie jedną z najważniejszych tego typu gier na Dreamcasta, ale także jedną z najlepszych gier w historii jest Shenmue.



Shenmue to gra autorstwa Yu Suzuki i swego czasu był to najdroższy tytuł w historii - produkcja gry pochłonęła 20 milionów dolarów (obecnie rekord kosztów produkcji wynosi około 70 milionów dolarów). Gra to skrzyżowanie przygodówki z elementami RPG, a wszystko w pełnym 3D i freeroamingu z epicką fabułą. W mojej opinii, nawet dzisiaj, po wielu latach, warto zagrać w tę grę, nie zestarzała się ani odrobinę. Zresztą zobaczcie sami reklamę i czym prędzej kupujcie Dreamcasta - w chwili obecnej to koszt w graniach 200 złotych - naprawdę warto chociażby dla tej jednej gry.



środa, 17 października 2007

anime - hellsing

Anime, czyli japońskie filmy animowane - to tak w skrócie, tak nie w skrócie to wiki wie więcej. Swego czasu oglądałem dużo, zresztą kiedyś wszystkiego oglądałem dużo, teraz nie zawsze mam kiedy i nie wszystko podoba mi się tak jak dawniej. Mam jednak kilka takich tytułów, do których wiem, że zawsze powrócę. Jednym chciałbym się podzielić dzisiaj.

Hellsing to moje ulubione anime - serial powstał na podstawie mangi Kohta Hirano. 13 odcinków pełnych akcji, ale także skomplikowanej fabuły. Serial dzieje się we współczesnej Wielkiej Brytanii i opowiada dzieje organizacji Hellsing, która pod bezpośrednią jurysdykcją królowej, zajmuje się likwidacją wampirów. Głównym członkiem oddziału jest wampir Alucard (przeczytajcie to od tyłu) - bezlitosny, odważny, cyniczny sprzymierzeniec ludzi. Tak to wygląda z zarysie - wątków jest dużo, sięgają głęboko do popkultury, pojawiają się naziści (ich nigdy nie może zabraknąć), wątki biblijne, fanatyzm religijny, tajne organizacje Watykanu. Gdzieś przeczytałem, że serial sięga też głębiej, pyta o istotę społeczeństwa. Być może, chociaż robi to za pomocą bardzo popularnych stereotypów - ważne, że ogląda się to wyśmienicie.

Jest krwawo, miejscami bardzo i brutalnie, więc wrażliwi powinni podarować sobie poniższy trailer - chociaż mogą puścić i słuchać tylko dźwięku, bo podkład muzyczny jest wyśmienity :)




wtorek, 16 października 2007

Aleja gówniarzy

Wczoraj byłem na kolejnym filmie wyświetlanym w ramach klubu filmowego Ferment . Kolejny cykl, tym razem kino polskie i film Piotra Szczepańskiego - Aleja Gówniarzy. Na pokaz zaproszono między innymi Tadeusza Sobolewskiego, jednego z bardziej rozpoznawalnych polskich krytyków filmowych. Była też grupa młodych filmoznawców - nazwisk niestety nie pamiętam :)

Zacznę od stwierdzenia nieco upraszczającego, ale film mi się podobał. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to film wielki, który porwie tłumy, będzie się podobał wszystkim - zresztą, obecni na sali młodzi krytycy wraz z Sobolewskim nie mieli zbyt dużo litości dla Szczepańskiego. Ja jednak przekonać się nie dałem i do negatywnego odbioru filmu mi daleko.

Co takiego sprawiło, że dałem się wciągnąć w opowiadaną historię? Zawsze podobają nam się filmy, w których możemy identyfikować się z głównym bohaterem, lub przynajmniej jego częścią, emocjami, zdarzeniami, które przeżywa. I tak jest w tym przypadku, postać Marcina, bezrobotnego polonisty, zagubionego we współczesnym świecie, we własnej twórczej niemocy, zblazowanego, jest bliska z tym, co kilka lat temu sam przeżywałem. Tak, też skończyłem polonistykę :)

Poza tym, taka ogólna niemoc, brak celu, to chyba jakaś cecha pokolenia końca lat 70, przynajmniej jego części, którzy nie czują związku z pokoleniem JPII, z japiszonami, i z milionami innych grup i podgrup. Stoją poza tym wszystkim, trochę oderwani od współczesnego świata. Chociaż może tak naprawdę moja interpretacja idzie tutaj za daleko i to zwykła opowieść o życiu i miłości? Głównym zarzutem Sobolewskiego był fakt, że ten film w zasadzie nie posiada głównego bohatera, bo Marcin jest nijaki, pozbawiony wyrazistości. Nie mogę się z tym zgodzić, bo bohater tej opowieści w mojej opinii, jest właśnie dokładnie określony - jego stosunek do otaczającego go świata, nie wynika z braku wyrazistości jego jako postaci, ale z braku wyrazistości samego świata w którym się obraca, środowiska, czasów, miasta. Właśnie miasto, jeden z ważniejszych motywów w filmie, coś jak Gdańsk u Gintera Grassa. Łódź, jako miejsce, podkreślana jest do tego stopnia, że akcja filmu przerywana jest reklamówkami miasta. Dowiadujemy się z nich, że Łódź to miasto możliwości - zaznaczę tylko, że główny bohater ma zamiar przeprowadzić się do Warszawy, właśnie dlatego, że nie widzi żadnych szans dla siebie w rodzinnym mieście.

W pewnym momencie filmu jeden z przyjaciół Marcina, Radek (zakręcony bardzo) porównuje łódzkie budynki do słynnych budowli na cały świecie, między innymi do World Trade Center, twierdząc, że Łódź jest centrum świata i tutaj się wszystko zaczęło. Sam dialog wypada dosyć humorystycznie, ale patrząc na to metaforycznie, czy tak właśnie nie jest dla bohaterów tej opowieści? Obojętnie gdzie wyjadą, Łódź jako ich miasto rodzinne, zawsze w świadomości zostanie centrum i początkiem wszystkiego. Brzemienia narodzin i dorastania nie da się wymazać.

Na koniec dodam jeszcze tylko, że zawsze lubiłem filmy, których akcja rozgrywa się w ciągu krótkiego odcinka czasowego, pokazująca fragment życia wyrwany z większej całości - taka spuścizna po "Buszującym w zbożu".

Dyskusja zaproszonych gości po filmie jak zwykle wypadła ciekawie i mam nadzieję, że podobne dyskusje staną się już tradycją w klubie Ferment.

Aha, i jeszcze jedno, po filmie losowane były nagrody. Zestawy filmów i koszulek oraz główna nagroda kurs fotografii. Nie chwaląc się, wygrałem dwie koszulki i kurs fotografii właśnie :)