poniedziałek, 24 grudnia 2007

Call of Duty 4 - single - epilog

Wow, właśnie skończyłem singla i muszę uzupełnić poprzedni wpis. To jest niesamowite!!! Te pierwsze misje są niczym w porównaniu do tego co się dzieje potem. Fakt, mechanika gry to w sumie nic nowego, zdarzenia są skryptowane, ale ten KLIMAT!!! Masakra, fabuła zagęszcza się coraz bardziej w trakcie gry, to jest jak Black Hawk Down i The Unit razem wzięte. Dookoła chaos, a my widzimy w akcji, co więcej sami bierzemy udział w akcji, doskonale wyszkolonych żołnierzy. Pamiętacie tę akcję z Helikopter w ogniu, kiedy dwóch Rangersów prosi o zgodę na pomoc zestrzelonym żołnierzom? Wiedzą, że szanse przeżycia są nikłe, wie o tym ich dowództwo, ale podejmują ryzyko - tutaj przeżyjecie takie same sytuacje. Wisienką na torcie jest samotna akcja dwóch snajperów na terenie wroga - emocje, które temu towarzyszą są niesamowite. Dla mnie jedną z ulubionych misji była kowbojska akcja ratowania załogi helikoptera podczas ewakuacji naszych wojsk. Dowódca podejmuje decyzję, że wracamy do obszaru zajętego przez wroga, w sam środek piekła i szybkim szturmem przedzieramy do zestrzelonej Cobry. Niesamowitym wrażeniem jest, gdy podczas biegu, przed nami wyskakują wrodzy żołnierze, również biegnący w stronę katastrofy, nie mają pojęcia, że za ich plecami biegnie grupka komandosów. Nie muszę chyba pisać, że pierwszy strzał rozpętuje piekło - cała akcja trwa nie więcej niż 3-4 minuty.

Chociaż pierwsze misje nie wciągnęły mnie tak bardzo, to z czasem robi się z tego niesamowite wręcz widowisko. Po przejściu całości mogę powiedzieć, że to jeden z najlepszych singli, w jakie miałem okazję grać w tego typu grach. Dla wielbicieli akcji z filmu Ridleya Scotta pozycja obowiązkowa. Semper Fi.

PS. Nawet Castro gra w Call of Duty 4 - kto wie, może spotkacie go online :)



czwartek, 20 grudnia 2007

Call of Duty 4

Ta gra została już zrecenzowana na różne sposoby na wielu serwisach, więc tylko krótko moje wrażenia. Wczoraj odpaliłem wersję na Xboxa360. Zacząłem od singla i... no właśnie, ładna grafika, ale poza tym, to jakoś nic nowego nie widzę. W zasadzie po Rainbow Six, po Halo 3 to rozgrywka trochę na zasadzie - "ale to już było". Przeszedłem 4 misje i jakoś nie chciało mi się męczyć dalej. To jest tak, że to świetna gra w singlu, ale swoje skrzydła rozwija gdzie indziej. Fajne są tzw. easter eggs - czyli nawiązania w grze do rzeczywistości, głównie znanych dzieł kultury popularnej. Mamy żołnierza, który wyciągając shotguna posługuje się tekstem Hicksa z filmu Aliens Jamesa Camerona. Jedna z misji została nazwana tekstem wypowiadanym przez pułkownika Kilgore'a z Czasu Apokalipsy Coppoli - Charlie Don't Surf - i tak jak słynna scena w filmie, zaczyna się pacyfikacją wybrzeża przez eskadrę śmigłowców.

Dobra, wyłączyłem singla, bo mnie zaczął męczyć i odpaliłem multiplayer na Xbox Live! No właśnie, ta gra mogłaby nie mieć singla, bo multiplayer wypada smakowo :) Przede wszystkim, świetne jest to, że za każdą walkę zdobywamy doświadczenie, które z kolei przekłada się na zdobywane bronie i.. umiejętności. Możemy utworzyć sobie kilka klas, z różnym uzbrojeniem i wybranymi umiejętnościami. Dla przykładu - jedną z umiejętności (perk) jest możliwość oddania kilku strzałów z pistoletu w ostatnim tchnieniu po otrzymaniu śmiertelnej serii. Przydatne to bardzo, bo raz, że punkty za zabicie z takiej pozycji są liczone podwójnie, a dwa, że fajnie zastrzelić tego, co nas zastrzelił :)

Rozgrywka jest szybsza niż np. w przypadku Rainbow Six, ale też to trochę inna gra, bez możliwości przylegania do ścian. Ogólnie, multiplayer tak, jak najbardziej, ale single moim zdaniem dużo stracił odejściem od klimatów WWII. Coś mi się wydaje, że nie tylko moim zdaniem, bo chodzą słuchy, że Call of Duty 5 ma rozgrywać się ponownie podczas tego największego konfliktu XX wieku.

Wiem, że multiplayer tej gry wciągnie mnie na długo i myślę, że nikt, kto kupi Call of Duty 4 z tym nastawieniem, nie będzie żałował. Bo gdyby został tam sam single... W każdym bądź razie, zapraszam maniaków wirtualnego mordowania do wspólnych rozgrywek, te święta będą ciekawe :)

PS. Ja wiem, że Jozin z Bazin nie ma nic wspólnego z Call of Duty 4, ale dzisiaj mam taki humor i ta piosenka za mną łazi cały czas, a raczej jej wizualna strona i brodaty balet:D



poniedziałek, 17 grudnia 2007

Stardust - Gwiezdny Pył

Chadzając ostatnio po necie w poszukiwaniu pomysłu na prezenty gwiazdkowe, trafiłem przypadkowo na wersję audio książki Neila Gaimana "Gwiezdny pył". Książki nie czytałem, ale przypomniał mi się film oglądany nie tak dawno pod tym samym tytułem i na podstawie prozy Gaimana.

Stardust to epicko zrealizowana baśń, potrafiąca w ciągu dwugodzinnego seansu wpleść nieco magii w nasze życie. Pewnie nie wszyscy stwierdzą to samo, bo takie opowieści trzeba lubić i być zwyczajnie otwartym na pewną umowność naszego świata, ale jeżeli tylko ktoś ma w sobie jakieś pokłady wyobraźni, z pewnością będzie mógł tej magii zakosztować. Gwiezdny Pył stosuje chwyt jaki już wielokrotnie spotykaliśmy w fantasy - obok naszego świata, istnieje świat inny, niedostępny dla nas. Dostać się możemy do niego przechodząc na drugą stronę lustra, otwierając tajemną księgę, szukając odpowiedniego peronu na stacji, czy jak w tym przypadku, zwyczajnie przechodząc przez pradawny mur.

Gwiezdny Pył to taka opowieść z morałem, że może nie zawsze to co wydaje nam się najfajniejsze takie jest w rzeczywistości, bo w życiu można zawsze trafić na coś lepszego; takie inne "nie wszystko złoto co się świeci". Ten film to także świetna przygoda, pełna niebezpieczeństw, wzruszeń i całej galerii niezwykłych postaci. Mamy Wiedźmy, złe i wstrętne, mamy Króla i jego synów walczących o tron, mamy piratów (De Niro jak zwykle potrafi zagrać każdą rolę), mamy piękną Królewnę, przepraszam Gwiazdkę i młodzieńca, który stopniowo odkrywa, co tak naprawdę jest dla niego ważne. A to wszystko podano nam w przepięknej baśniowej scenografii magicznego Królestwa Stormhold.

Matthew Vaughn to młody reżyser (wcześniej wyreżyserował tylko Layer Cake - 2004), ale w zadaniu pokazania magicznego świata wypadł całkiem dobrze, chociaż może to większa zasługa scenografii, muzyki i świetnych efektów specjalnych. Z tego co czytałem, film ma niedługo wyjść na DVD (nie wiem czy w kinach jeszcze go grają), jeżeli ktoś szuka magicznej opowieści to polecam. Po niezbyt przemawiającej do mnie Opowieści z Narnii, ten film idealnie nadaje się do zapchania pustki w kinie fantasy po Władcy Pierścieni.

Trailer:



piątek, 14 grudnia 2007

beats - czyli jak słuchać muzyki inaczej

Cyfrowa dystrybucja ma to do siebie, że jest łatwa dla klienta, wygodna, prosta i szybka. Chcesz coś i to masz - bez wychodzenia z domu, bez stania w kolejce, bez czekania na listonosza. Wiem, że nie każdy tytuł mógłbym tak kupić - jestem zboczonym kolekcjonerem, zwyczajnie lubię jak coś stoi ładnie w pudełku na półce i mogę to potem co jakiś czas odkurzyć (dosłownie i w przenośni). Ale są też gry (inne rzeczy też) które zwyczajnie doskonale nadają się do tego rodzaju wirtualnego handlu (no może nie do końca wirtualnego, bo przecież fizycznie coś mamy, zapisane na dysku). Wydaje się, że doskonale w cyfrową dystrybucję gier wpisało się Sony - proponuje tytuły nowe, niektóre nawet nowatorskie, większość w przyzwoitych cenach (część w nieprzyzwoitych) zarówno na Playstation3 jak i PlayStation Portable. No to jak to takie fajne wszystko, to się kolejny raz skusiłem :)

Beats - gra na przenośną konsolę Sony PSP, cena 29 złotych polskich brutto. Zakupu dokonałem przez Playstation Store, podłączyłem PSP do komputera, zapuściłem ściąganie (235 MB) i poszedłem się kąpać. Dwumegowe łącze Neostrady daje radę, bo jak wróciłem gra już czekała zainstalowana na MemorySticku mojej konsoli - prawda, że szybko, prosto i łatwo?

Czym jest Beats? To gra muzyczna, oparta na schemacie znanym z takich gier jak Guitar Hero, czy Dance Dance Revolution. W dużym skrócie, w odpowiednim momencie musimy naciskać odpowiednie przyciski - wszystko oczywiście w rytm muzyki. Zachęcam do obejrzenia trailera poniżej, zrozumiecie o co w tym chodzi. Co jest takiego fajnego w tym wszystkim, niby gra muzyczna jak każda inna? No tak, ale w tym przypadku nigdy nie będziemy cierpieć na brak nowych kawałków, bo gra potrafi wczytać całą naszą muzykę przechowywaną na karcie pamięci - pomysł świetny w swej prostocie. W zasadzie po odpaleniu jednego kawałka dostarczonego przez producentów gry, resztę czasu poświęciłem swoim nagraniom. Zagrać do Red Hotów, a może Mansona, albo Flyleaf, czemu nie, możliwości mamy nieograniczone. Polecam, bo słuchanie ulubionej muzyki nabiera nowego kształtu - idealne rozwiązanie do pociągu, czy autobusu.

To nie koniec, za pomocą prostego w obsłudze edytora, możemy tworzyć własne kawałki, w które następnie możemy zagrać. Mało? Zawsze możecie przesłać taki kawałek koledze/koleżance na ich PSP. Mało? A może chcecie zagrać z tymi przyjaciółmi wspólnie? Nic prostszego, nawet w 4 osoby pod sieci Ad Hoc.

No dobra, to się powtórzę, ale to naprawdę jeszcze nie koniec :) Macie ochotę na trochę indywidualności? Beats ma menu podobne do XrossMediaBar (XMB) - do wyboru otrzymujecie mnóstwo statycznych i animowanych backgroundów - to wygląda naprawdę świetnie. Mało? No to dodajcie do tego możliwość wyboru kilkudziesięciu podkładów wizualnych do granych utworów, głowa boli od nadmiaru. Dobra, skończyłem wyliczankę :)

Na początku sceptycznie podchodziłem do tego tytułu, głównie przez cenę, 29 złociszy wydawało mi się wygórowaną kwotą i może rzeczywiście można było taniej. Ale kupiłem i nie żałuję, to naprawdę świetna gra muzyczna. Zresztą zachęcam do obejrzenia trailera, dla posiadaczy PSP pozycja obowiązkowa. Pora chyba kupić większego Memory Sticka :)



środa, 12 grudnia 2007

Stargate SG-1

Co jakiś czas próbuję zachęcić do różnych seriali i wydaje mi się, że do tej pory podawałem tytuły, które mogą spodobać się każdemu lub przynajmniej większości. Stargate SG-1 to zupełnie inny rodzaj serialu, nie spodoba się każdemu, ale jak już się spodoba, to uwielbiać go nie sposób. I co więcej, jak się spodoba, to czeka nas prawdziwa uczta - ponad 200 odcinków plus spin-offy.

Stargate SG-1 powstał na bazie filmu Stargate (1994) z Kurtem Russellem i Jamesem Spaderem w reżyserii Rolanda Emmericha. W dużym skrócie, naukowcy/wojsko odkrywa tajemniczy pierścień, po kilkudziesięciu latach badań, okazuje się, że jest to portal pozwalający załamać czasoprzestrzeń i w ciągu kilku sekund przenieść się w oddalone planety galaktyki. Zasada działania jest prosta, znacznie bardziej od nas rozwinięta cywilizacja, stworzyła w galaktyce sieć Gwiezdnych Wrót. Przy pomocy ogromnych pokładów energii, należy wprowadzić odpowiedni adres (poprzez obroty pierścienia) składający się z 7 symboli i w ten sposób aktywować Wrota na innej planecie. Naukowcom udaje się wprowadzić jeden z adresów i przenoszą się na planetę pokroju starożytnego Egiptu. Władcą planety okazuje się przedstawiciel obcej rasy - bóg Ra. Rasa wykorzystuje mniej rozwinięte cywilizacje jako niewolników do pracy w kopalniach. Oczywiście nawiązuje się walka, ale generalnie wszystko kończy się w hollywoodzkim stylu. Dobry, sprawnie zrealizowany film.

W 1997 roku na platformie Showtime ukazał się pierwszy odcinek serialu Stargate SG-1 nakręconego na podstawie filmu. Pilot serialu pokazuje nam zamkniętą tajną bazę z nieaktywnymi wrotami - program badań ze względów bezpieczeństwa został wstrzymany, a wrota na drugiej planecie zasypane. Jak się okazuje, wrota na planecie Ra nie były jedyne, wychodzi na jaw cała sieć komunikacyjna obcej rasy. Ziemia znajduje się w ciągłym zagrożeniu atakiem ze strony obcej rasy, która szuka zemsty za zniszczenie boga Ra. Wkrótce powstaje StarGateCommand (SGC) i 4-osobowe drużyny podróżujące po licznych planetach.

Głównymi bohaterami serialu są członkowie drużyny SG-1 dowodzonej przez Jacka O'Neill'a (Richard Dean Anderson). W skład SG-1 wchodzą także: archeolog Daniel Jackson (Michael Shanks), naukowiec Samantha Carter (Amanda Tapping) i były wojownik obcej rasy Teal'c (Christopher Judge). Bedgajsów gra obca, pasożytnicza rasa Goa'uld. Goa'uld'owie to pasożyty, które po dostaniu się do ciała ofiary oplatają jego rdzeń kręgowy i przejmują całkowitą kontrolę nad ofiarą. By uniknąć bratobójczych walk (w końcu każdy uważa się za boga, stąd wysokie ego i chęć panowania nad pozostałymi) stworzyli coś na kształt przymierza, dowodzonego przez Władców Systemu (System Lords). To oni posiadają największą władzę i stanowią ogromne zagrożenie dla naszej planety. Tyle wstępnej fabuły.

W przeważającej liczbie odcinków drużyna trafia na jakąś planetę i rozwiązuje powstałe tam problemy. Na większości planet spotykają przedstawicieli rodzaju ludzkiego - Goa'uld'owie potrzebowali niewolników na swoich planetach, a Ziemia stanowiła dla nich darmowe i niewyczerpane źródło siły roboczej. Do pilnowania swoich interesów używali wojowników Jaffa (Ci nosili larwę Goa'uld'a w swoim brzuchu). Zakrętów fabuły, postaci, ras jest znacznie więcej - z czasem historia robi się coraz bardziej rozbudowana, a SGC zaczyna być znaczącym graczem w międzygalaktycznej polityce.

W sumie postało 10 sezonów Stargate SG-1, do tego należy zaliczyć spin-offy: Stargate Atlantis (obecnie 4 sezon), Stargate Infinity (1 sezon) oraz powstający Stargate Universe (premiera w 2008 roku). Serial zgromadził miliony fanów na całym świecie - bo ze Stargate jest tak, że albo się ten serial kocha albo nienawidzi. Ja ten serial uwielbiam, ale oczywiście świadomy jestem, że pierwsze sezony są trochę archaiczne i pachną wczesnym Polsatem - nie chodzi mi tutaj nawet o efekty, ale bardziej o infantylne zakręty fabuły i uproszczenia. Staram się jednak patrzeć na te gorsze odcinki jak na część historii lepszej i większej. Zresztą pamiętajmy, że w roku 1997 nie było jeszcze takich seriali jak Lost czy Prison Break, które na dobrą sprawę zmieniły sposób patrzenia i tworzenia popularnych TV Shows.

Stargate SG-1 to przede wszystkim świetna przygoda SF, warto się w tym serialu zakochać, bo nawet bez spin-offów czeka nas ogromna filmowa uczta. Według mnie, każdy fan filmów i seriali SF powinien spróbować podejść do tego tytułu. Może go odrzuci już po pierwszym odcinki, a może wsiąknie w ten świat jak ja i parę milionów innych fanów.

Na koniec świetny moim zdaniem trailer - co prawda więcej w nim ujęć z ostatnim sezonów, ale w żaden sposób nie zdradzają fabuły. Polecam:



piątek, 7 grudnia 2007

Panasonic 3DO - konsola marzeń?

Z pasjami to jest tak, że nie ma zmiłuj. Wydaje się na nią każdą złotówkę, kombinuje jak tylko można, by zdobyć upragnioną rzecz do kolekcji. I co najważniejsze, jak już raz się w to wejdzie, to wycofać się nie można. I nie jest ważne, że otoczenie nie rozumie, po co Ci kolejna konsola, przecież masz już tyle; najważniejsze jest to, że masz kolejną zabawkę :)

Dzisiaj postanowiłem przedstawić jedną z cenniejszych (ze względu na rzadkość) konsol w mojej kolekcji. Panasonic 3DO wersja FZ-10, kupiony przeze mnie kilka lat temu za niewielkie pieniądze.



By poznać dobrze historię konsoli Panasonica, musimy się cofnąć do roku 1991, daty założenia firmy 3DO. Trip Hawkins, twórca Electronic Arts, postanowił stworzyć firmę, która zajmie się opracowaniem urządzenia, będącego interaktywnym centrum domowej rozrywki. Hawkins nawiązał współpracę z największymi firmami tamtych czasów, zarówno segmentu elektronicznej rozrywki, jak i przemysłu filmowego i telekomunikacyjnego. Urządzenie zaprezentowano w 1993 roku - 3DO Company postanowiła nie produkować urządzenia osobiście, a zyski czerpać jedynie z opłat licencyjnych. Licencję wykupiły takie firmy jak: Panasonic, Goldstar, Sanyo, Samsung, AT&T, Toshiba i Creative Labs. Nie wszystkie firmy, które wykupiły licencję wypuściły na rynek finalny produkt. Panasonic wypuścił 2 modele FZ-1 i FZ-10, Goldstar jeden model dostępny wyłącznie w US i Korei, Sanyo jeden model dostępny wyłącznie w Japonii, Creative Labs na podstawie licencji wyprodukował kartę do PC - projekty pozostałych firm zostały skasowane na etapie projektowania lub produkcji prototypu.



Panasonic FZ-10 3DO Interactive Multiplayer, a w zasadzie jego pierwsza wersja czyli Panasonic FZ-1 R.E.A.L 3DO Interactive Multiplayer pojawił się na rynku amerykańskim pod koniec 1993 roku i był pierwszą 32 bitową konsolą w US - reszta świata otrzymała Amigę CD32. Konsole nie posiadały blokady regionalnej, chociaż gry NTSC wyglądały trochę gorzej na konsolach PAL. Dodatkowo, konsole różnych producentów były ze sobą kompatybilne, a problemy z uruchamianiem dotyczyły pojedynczych gier.



Konsola w początkowym okresie kosztowała astronomiczne pieniądze - 700 dolarów było dużą przesadą. Niskiej popularności sprzętu nie poprawiła nawet obniżka ceny. Rok później pojawiła się Playstation i 3DO nie miała żadnych szans w tym starciu.



Ciekawie rozwiązano sprawę padów. Sama konsola Panasonica posiada jedno wejście na pada - kolejne kontrolery podpinało się za pomocą wejścia zamontowanego w samym padzie.



Na 3DO wyszło mało gier - sprzęt był drogi, mało popularny, wkrótce pojawiła się lepsza alternatywa - w zasadzie trudno było znaleźć miejsce na rynku dla tego typu sprzętu. Alone in the Dark, Myst, Need for Speed nie ratowały sytuacji konsoli. Teoretycznie, ratunkiem miało być wydanie przystawki, która miała zwiększyć moc konsoli dwukrotnie - ze względu na słabe wyniki sprzedaży i silną konkurencję, projekt skasowano. Ostateczny pogrzeb 3DO miał miejsce w 1996 roku.

Moją ulubioną grą na 3DO i jednocześnie perełką jeżeli chodzi o kolekcję jest Wing Commander III: Heart of the Tiger. Jedna z najlepszych części sagi, graficznie dziś nie zachwyca, ale nadal da się pograć. Niestety, posiadam tylko nośniki, bez oryginalnego pudełka.



Konsola nie odniosła sukcesu, ale mam do niej duży sentyment, chociażby ze względu na śmiałe plany jego twórcy i ciekawie rozwiązaną sprawę licencji. Z całą pewnością warto ją mieć w swojej kolekcji, biały kruk to nie jest, ale wisienka na torcie już tak :)

Dane techniczne:

Procesor: 32-bit 12.5 MHz RISC CPU (ARM60)
Pamięć: 2MB DRAM, 1 MB VRAM (Video RAM), 1 MB ROM
Grafika: 640x480 pikseli, do 16,7 miliona kolorów
Dźwięk: stereo, Dolby Surround, 16 bitowy

Reklama systemu:



czwartek, 6 grudnia 2007

blu-ray: your eyes will be bleeding

Swego czasu zastanawiałem się bardzo poważnie w co zainwestować, jeżeli chodzi o odtwarzacz następnej generacji: HD DVD czy Blu-ray. Oczywiście pod uwagę brałem tylko i wyłącznie konsole, dlatego albo chciałem dokupić HD DVD do Xboxa360, albo cieszyć się Blu-rayem przy okazji kupna PS3. Jak już wiadomo, kupiłem PS3, więc wybór był raczej jasny, poza tym, HD DVD nie przędzie zbyt dobrze; podczas tzw. Czarnego Piątku (dzień szalonych zakupów i promocji w US, zaraz po Święcie Dziękczynienia) niekwestionowanym zwycięzcą okazał się format Blu-ray.

Dosyć ciekawą teorię spiskową na temat tego dlaczego MS dalej wspiera format HD DVD uknuł Michael Bay (to ten od Bad Boys, Twierdzy i Transformers). Jak donosi serwis 1UP, Bay twierdzi, że MS wspiera HD DVD wyłącznie po to, by osłabić obóz Blu-ray, a nie dla samej wiary w HD DVD. Celem takiego działania jest zniechęcenie klientów do dużej liczby formatów i skierowanie ich w stronę cyfrowej dystrybucji filmów. Jak wiemy, usługa cyfrowej dystrybucji filmów w HD, doskonale radzi sobie w US, na dniach wejdzie również do części krajów UE. No cóż, dosyć odważna teoria spiskowa, czy prawdziwa? Pozostawiam własnej interpretacji.

Wracając do Blu-raya, jestem po seansach dwóch filmów (niestety ceny filmów cały czas powalają): Black Hawk Down i Hellboy. Obraz masakruje jakością, jest bardzo czysty, ale to co najbardziej mi się podoba, to jego szczegółowość. Szczególnie podczas scen, kiedy pokazywany jest krajobraz, czy panorama miasta - to zwyczajnie trzeba zobaczyć, obraz w HD rządzi na całej linii. Postacie ukazywane z pewnej odległości nie są już zamglone, wszystko jest ostre i doskonale widoczne. Być może ktoś powie, gdzie ten koleś widział zamglone postacie, czy niedokładność panoramy miasta na DVD, przecież ja wszystko widzę. Być może, ale warto to samo zobaczyć w HD - wtedy dopiero widać ile szczegółów tracimy w obrazie SD. Pomijam tutaj dźwięk, bo nie mam sprzętu, który pozwoliłby mi dostrzec różnicę, ale jak twierdzi kumpel, dźwięk z Blu-raya to również krok naprzód.

Oczywiście, by móc cieszyć się tym wszystkim, i by nasze oczy rzeczywiście zaczęły krwawić, konieczne jest posiadanie minimum telewizora HD ready 1080i. Jak ktoś ma 1080p niech lepiej od razu uszykuje sobie tampony do oczu...

Na koniec bardzo ciekawy filmik - tzw. viral video:



środa, 5 grudnia 2007

o co to halo z gamespot ?

Branżę gier, z siłą filmiku 2 girls 1 cup, obleciała wiadomość jakoby serwis Gamespot.com był zarządzany przed sprzedawczyków wielkich korporacji wydających gry. Dlaczego? Ano dlatego, że podobno, powtarzam podobno, Eidos, który wykłada duże pieniądze na reklamy w Gamespocie, tak pogniewał się na słabą recenzję swojej nowej gry Kane&Lynch, że zagroził wycofaniem reklam. Podobno kierownictwo Gamespota przeraziło się groźbami i wyrzucili z pracy autora recki, popularnego w serwisie Gerstmanna. Brzmi idiotycznie? No właśnie, maksymalnie idiotycznie, ale świat internetu kieruje się innymi zasadami, wystarczyła jedna plotka, że Gerstmann został zwolniony z tej przyczyny i nagle świat oszalał. Gracze odwrócili się od Gamespota, zaczął się wielki bojkot, ludzie na forach i blogach tępią jeden z większych serwisów growych, na podstawie zasłyszanej plotki. Mało tego konkurencyjne serwisy wykorzystały fakt, jaki to ich największy konkurent jest zły, jaka to sprzedajna dziwka.

I tyle, więc może trochę rozsądku na to wszystko? A gdzie szukać tegoż w tym całym medialnym szumie. Ano ja znalazłem na blogu człowieka zasłużonego bardzo dla branży - David Jaffe - reżyser i twórca serii Twisted Metal i słynnego God of War. Co takiego napisał David? Przede wszystkim trzymał się faktów, prawo stanu Kalifornia jak żadne inne broni pracowników przed niesłusznym wyrzuceniem z pracy - a takie przecież byłoby zwolnienie Gerstmanna, prawda? Czy Gamespot ryzykowałby wielki, z góry przegrany, proces sądowy z jednym ze swoich pracowników? Czy władze serwisu, byłyby aż tak głupie i naiwne, by zwolnić recenzenta z powodu opisanego powyżej? Przecież zdawali sobie sprawę, jak ogromne echo wywoła ich decyzja, jak twierdzi Jaffe, musieli mieć naprawdę dobry powód, by zwolnić kogoś takiego z pracy w tej atmosferze.

Każdy kto pracował w jakiejkolwiek większej firmie doskonale wie, że powody zwolnienia danego pracownika, prawdziwe powody, znane są wyłącznie temu co go zwalniał i zwolnionemu. Szefa/przełożonego wiąże tajemnica, a pracownik, no cóż, jesteśmy tylko ludźmi, przecież nikt nie powie: "ej, słuchajcie wywalili mnie, bo zawaliłem kilka spraw" - z reguły powiemy: "no ten wredny $%@#& mnie nie lubił, nie wiem o co mu chodziło". Tak ja wiem, że w wielu przypadkach dochodzi do oczywistego łamania praw pracownika w przypadku zwolnień w niektórych firmach - chodzi mi jednak o sam fakt tego, że jeżeli sprawa nie trafia do sądu, to nigdy do końca nie wiemy dlaczego doszło do zwolnienia.

Żal mi Gerstmanna, w końcu facet stracił robotę i to zawsze jakoś smuci w dzisiejszym dzikim świecie, ale przecież to nie koniec jego kariery, a z jego renomą, może olać ciepłym moczem Gamespot i o nową pracę raczej martwić się nie musi. Żal mi też Gamespotu, bo lubię ich recki, lubię ich serwis i jeszcze nie wiadomo jak ten cały bojkot podsycany przez konkurencję się dla nich skończy.

Chociaż może się mylę i Gamespot rzeczywiście się sprzedał, jeżeli tak, to niech upada czym prędzej, ale chłodne podejście do sprawy nakazuje mi myśleć coś innego. Może kiedyś się przekonamy jak było naprawdę...

Recenzja Gerstmanna:



poniedziałek, 3 grudnia 2007

whale rider

Ostatnio jakoś mniej oglądam filmów, bo raz, że nowe seriale wciągają, dwa, oddali mi mojego Xboxa360 z naprawy (dostałem nówkę sztukę) i trzy - nie samym hobby człowiek żyje. Ale czasem, kiedy wiem, że trafia mi w ręce coś lepszego, zwyczajnie muszę wyszperać chwilę i uwalić się na kanapie na dwugodzinny seans.

Jeźdźca wielorybów miałem obejrzeć jakiś czas temu w Fermencie, ale zbieg okoliczności sprawił (ople psują się częściej niż myślicie), że film obejrzałem w domowym zaciszu.

Whale Rider nagradzany był między innymi nagrodami na festiwalu w Toronto i festiwalu Sundance.

Akcja Whale Rider rozgrywa się w Nowej Zelandii w małej wiosce, której mieszkańcy nadal żyją wg odwiecznych tradycji. Jedną z nich jest przekazanie przywództwa społeczności duchowemu spadkobiercy założyciela ludu. Oczywiście za każdym razem musi to być mężczyzna, niestety, los czasem płata figle nawet najbardziej "tradycyjnym tradycjom". Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tym razem spadkobiercą jest młoda dziewczyna Pai. I może nie byłoby filmu, gdyby nie wspomniana tradycja i uparty dziadek (zawsze jest jakiś uparty dziadek).

O czym jest tak naprawdę ten film? Ja widzę dwa poziomy. Pierwszy, uniwersalny (pomijam tu wszelkie środowiskowe naleciałości); to taka opowieść o miłości, o przełamywaniu tradycji, trochę zahaczająca o równouprawnienie, a wszystko podane w przepięknym krajobrazie kraju do którego pewnie kiedyś wyemigruję (albo do Australii, jeszcze się nie zdecydowałem). I drugi, dobrze opowiedziana historia młodej dziewczyny, nacechowana trochę mistycyzmem - mówiąc prościej, świetny scenariusz oparty na prozie Witi Ihimaera. I jeszcze jedna rzecz, film opowiedziany jest w sposób lekki i przystępny, to nie obraz, w którym zastanawiamy się, o co tak naprawdę chodziło w danej scenie. To w końcu film dla każdego, kto czasem zwyczajnie oczekuje czegoś więcej niż ma podane na talerzu.

Trailer: