wtorek, 30 października 2007

sell a band

Podesłano mi adres do ciekawego serwisu sellaband.com . Podobno kilka dni temu Dzień Dobry TVN zrobiło nawet krótki reportaż o polskim zespole Julia Marcel wypromowanym w tym serwisie.

O co chodzi? Ano o to, że kilku panów, którzy mieli całkiem dobre pozycje w biznesie fonograficznym, rzuciło to w cholerę i zrealizowało nowatorski pomysł. Stworzyli serwis dla młodych muzyków, którzy dopiero próbują wybić się na muzycznym rynku. Teraz, te wszystkie zespoły mogą umieścić swoje kawałki w internecie. Nic nowego powiecie? No tak, ale to nie koniec - bo w tym momencie wkroczyć może każdy miłośnik muzyki.

Każdy, no prawie każdy, przynajmniej każda osoba, która chociaż trochę umie korzystać z komputera, może stać się rekinem przemysłu fonograficznego. Powiedzmy, że bardzo spodobał nam się jakiś zespół, co możemy zrobić w sellaband? Możemy wpłacić im pieniądze, ile chcemy, może to być 50 dolarów, tysiąc, a nawet 5 tysięcy. Od nas zależy wysokość naszej inwestycji. Tak, bo to właśnie inwestycja. Jeżeli dana kapela uzbiera z tych dotacji 50 tysięcy dolarów, otrzymuje możliwość profesjonalnego nagrania i wydania płyty. A my, jako inwestorzy, zależnie od wpłaconej kwoty, czerpiemy profity z zysków - bo zyski dzielone są na trzy części - jedna dla inwestorów, jedna dla zespołu i jedna dla właścicieli portalu.

Całkiem niezły pomysł na interes, prawda? A przy tym super sprawa dla nieznanych kapel i możliwość rozpoczęcia kariery. No i dla nas, zależnie od władowanej kasy możemy czerpać zyski z naszej inwestycji.

Ja sam mam zamiar wpłacić tam parę dolarów, kto wie, jak serwis się rozwinie. Nasi rodacy zebrali swoje 50 tysięcy w ciągu tygodnia - ten serwis ma potencjał, trzymam kciuki, żeby nie został zmarnowany.

Pod tym linkiem możecie posłuchać Juli Marcell.

PS. Ja uciekam w okolice bieguna zimna, będę jak się odmrożę, pewnie w przyszłym tygodniu.

poniedziałek, 29 października 2007

książkowe święto w Krakowie

W środę około 10, wsiadłem z kolegą w służbowego Citroena i pomknęliśmy w stronę Krakowa. Przyznam, że na ten wyjazd cieszyłem się podwójnie, z jednej strony same Targi książki to miejsce z możliwością zdobycia ciekawych suwenirów, z drugiej Kraków sam w sobie jest wspaniałym miastem. Po wielu godzinach, naprawdę wielu godzinach - czy Wy również macie wrażenie, że cała Polska to teraz plac budowy? - dotarliśmy w końcu na miejsce. Szybko i sprawnie poszło nam postawienie stoiska, efekt poniżej:



Wbrew temu co mówi cito na targach było dużo ludzi :) Czwartek był najazdem szkolnych wycieczek - liceum i trochę tych zupełnie małych w giertychowskich mundurkach unifikacji. Ciekawe, kto teraz będzie te mundurki nosił?

Targi to takie wydarzenie, gdzie można spotkać pisarzy i zdobyć ciekawe suweniry. Nie ukrywam, że również mi się udało i mam książkę tego Pana z nabazgranym czerwoną czcionką podpisem.



Przekonałem się, że Wojciech Cejrowski to człowiek bardzo wygadany i sympatyczny - i naprawdę, nie trzeba się z nim zgadzać w jego poglądach, żeby go lubić. Zresztą sposób w jaki przedstawia i broni swojego światopoglądu jest taki, że bardziej zmusza do refleksji niż wybuchu antypoglądu wewnątrz mojego umysłu. Bardzo mało jest podróżników, którzy z taką lekkością narracji potrafią opisywać swoje przygody.

A Kraków? Cóż, jak zwykle piękny i pełen turystów, i tak sobie myślę, że jeżeli kiedykolwiek będę miał możliwość przeprowadzić się z własnej woli do innego miasta, to zamieszkam na Kazimierzu.



I na koniec, plakietka z hotelu gdzie spałem, mnie rozbawiła niesamowicie :)



wtorek, 23 października 2007

Kurs fotografii, a Fatal Frame

Wczoraj poszedłem na pierwsze zajęcia kursu fotografii - pierwsze z darmowego miesiąca, który wygrałem w klubie Ferment - szczegóły tutaj. Dodam, że jestem zupełny lamer jeżeli chodzi o obsługę aparatu, do tej pory ważne było dla mnie, żeby aparat robił ładne zdjęcia na auto i miał duży zoom. I tyle, o manualu nie miałem pojęcia. Po wczorajszych zajęciach poczułem, że mój stosunek do robienia zdjęć zaczął się zmieniać - poznałem co to przesłona, migawka i jak korzystać z ich różnych kombinacji. W końcu wiem, dlaczego jak się pytam fotografa, jaki ten obiektyw ma zoom, to dziwnie się patrzy i podaje mi jakieś dane w mm :) Aha, i robiliśmy zdjęcie aparatem wykonanym z kartonu, ciekawie to wyszło.

Mi oczywiście jako człowiekowi z naturalnym zboczeniem (w zasadzie jednym z moich naturalnych zboczeń), pierwsze skojarzenia po 15 minutach kursu poszło w kierunku gier. No bo jak ktoś kiedyś grał w Fatal Frame (aka Project Zero) to innego skojarzenia mieć nie może.

Fatal Frame to gra-horror - nie chcę zgłębiać się w fabułę, bo nie o to chodzi w tym skojarzeniu. W grze walczymy z duchami/demonami za pomocą... aparatu fotograficznego. Zdjęcia robimy specjalnym aparatem, który mam moc pochłaniania dusz. Całość robi niesamowite wrażenie, kiedy w ciemnym pomieszczeniu widzimy przenikające postacie, musimy szybko przystawić wzrok do aparatu i przeczesując lokację namierzyć sylwetkę ducha. Kto widział takie filmy jak Ring czy Dark Water, z pewnością również w tej grze znajdzie podobny klimat. W mojej opinii to jeden z najstraszniejszych horrorów - momentami jest naprawdę sugestywnie, szczególnie jak gracie przy zgaszonym świetle. Sam łapałem się na tym, że po 20 minutach takiego grania sięgałem jednak do przełącznika i zapałem lampkę przy łóżku :)

Do grania nie namawiam, bo potem jak pójdziecie na kurs fotografii, będziecie mieć głupie myśli :)

A teraz kilka dni spokoju, bo jutro ruszam na targi książki do Krakowa. Jak dam radę podeślę parę fotek i zrobię wpis.

Mimo wszystko, trailer na zachętę, który pokazuje właśnie moment robienia zdjęcia:



poniedziałek, 22 października 2007

Przeznaczenie nie istnieje?

Number 23 z Jimem Carreyem - no tak, ktoś pomyśli jak ten facet może zagrać w thrillerze. Otóż może i to bardzo dobrze, zresztą po Truman Show wiedziałem, że to więcej niż aktor wyłącznie komediowy. Z ekipy warto wymienić jeszcze reżysera Joela Schumachera, który ma już na koncie kilka lepszych i gorszych thrillerów.

Jednym z głównych motywów filmu jest liczba 23 - wielokrotnie usłyszymy jak wielkie katastrofy, zgony sławnych ludzi, itp. powiązane są z tą liczbą. Początkowo traktujemy to jako naciągane fakty, ale film jest tak skonstruowany, że wraz z bohaterem zagłębiamy się w jego obsesję. Jak to się zaczyna?

Walter (Jim Carrey) w prezencie od żony otrzymuje tajemniczą książkę "Number 23". Wgłębiając się w historię, powoli odkrywa, jak wiele faktów opisanych w powieści związanych jest z jego własnym życiem i podobnie jak bohater książki Fingerling, coraz bardziej zagłębia się w obsesję na punkcie mistycznej liczby. Siłą thrillerów jest tajemnica, dlatego w tym miejscu muszę przerwać :)

Zdradzić mogę, że w jednej ze scen filmu pojawia się stwierdzenie/pytanie, jakoby przeznaczenie nie istniało, a liczyły się tylko wybory. "Nie ma czegoś takiego, jak przeznaczenie. Są tylko różne wybory. Niektóre są łatwe, niektóre trudne." Apoteoza wolnej woli? Pewnie w jakimś stopniu tak, w każdym bądź razie w świetle całego filmu, to stwierdzenie zastanawia. To istnieje to przeznaczenie, czy tylko czasem chcemy, żeby istniało?



piątek, 19 października 2007

body cannot live without the mind

Pamiętacie ten cytat? Matrix - Neo dowiaduje się, że kiedy oberwie w matrixie, obrywa też w realu. Coś takiego miałem wczoraj wieczorem, no prawie. Naparzałem jak to mam ostatnio w zwyczaju w HALO 3, szło mi całkiem nieźle, w Lone Wolves byłem MVP (most valuable player). Nawet fotkę sobie zrobiłem:



W pewnym momencie poczułem głód, a że zaczęło mi nie iść w grze i często obrywałem, poszedłem przygotować sobie smażonego pstrąga. I szło mi całkiem nieźle, do czasu, przez głupotę nadziałem łapska na nóż i poczułem jakbym oberwał Energy Swordem, krew prysnęła na podłogę i już wiedziałem, że jest porządny zonk. To już nawet nie jest ważne, że o północy musiałem wsiąść w samochód i jechać po wodę utlenioną. Najgorsze jest to, że rozwaliłem sobie palec prawej ręki, więc na razie z grania nici. A byłem już umówiony na wspólny mecz w niedzielę i wątpię, żebym do tego czasu był zdolny do utrzymania pada. Sprawdziło się: body cannot live without the mind.

czwartek, 18 października 2007

Sega Dreamcast - król arcade

Szukałem wczoraj latarki, żeby zajrzeć między pośladki mojemu komputerowi i odkurzyć go trochę w miejscach intymnych. Otwieram szufladę i co widzę? Część mojej kolekcji konsol i tak sobie pomyślałem, że mam tam schowany kawał historii elektronicznej rozrywki. Co jakiś czas postaram się Wam ją trochę przybliżyć.

Dzisiaj król arcade - słynny i fanatycznie kochany Dreamcast zwany również Makaronem (charakterystyczne logo).



Dreamcast wszedł do mojej kolekcji kilka lat temu, posiadam wersję PAL (niebieskie logo - w NTSC jest czerwone). Makaron wśród graczy zawsze określany był królem gier arcade - w skrócie głównie gry akcji, z uproszczonym menu, szybkie i intensywne, dokładnie takie jak na automatach do gier. Niektórzy złośliwi twierdzą, że właśnie ze względu na mniejszą ilość innych gier, DC ostatecznie pogrzebał Segę jako producenta hardware'u. Niestety, konsola, która wypuszczona została na rynek w 1998 roku, była ostatnią, wyprodukowaną przez Segę, firmę uważaną za filar tego rynku.



Trudno tak naprawdę rozstrzygnąć spór, co było przyczyną upadku konsoli, a tym samym wycofania się Segi z produkcji sprzętu. Fani za jedną z przyczyn wskazują konsolę Sony Playstation 2, która ukazała się na rynku 2 lata później - jako bardziej zaawansowana technicznie, bez innej konkurencji, szybko wyparła DC. Między innymi z tego powodu zagorzali fani Segi tak chętnie przesiadali się na pierwszego Xboxa, upatrując w nim spadkobiercę gier Segi (Sonic, Shenmue, Panzer Dragon Orta), a także jedynego wyraźnego konkurenta Playstation 2.

Trochę do takiego, a nie innego stanu rzeczy przyczynił się również line up tytułów na DC. Zbyt małe zróżnicowanie gier nie miało szans w starciu z PS2, tym bardziej, że Sony miało już wtedy ogromną liczbę gier z pierwszego Playstation. Pamiętajmy też, że PS2 była technicznie bardziej zaawansowana z wbudowanym odtwarzaczem DVD. Ostatecznie Sega w 2001 roku ogłosiła koniec produkcji pierwszej konsoli 6 generacji. Na placu boju miały zostać Sony (PS2), Microsoft (Xbox) i Nintendo (GameCube).

Dreamcast jako pierwsza konsola została wyposażona we wbudowany modem - Sega była prekursorem masowego grania online na konsolach. Coś, co tak doskonale rozwinął później Xbox. Wspomnę tylko przyciągający rzesze fanów MMORPG - Phantasy Star Online.

Trochę danych:

Procesor - SH-4 / 200 MHz (32-bitowy procesor RISC, 360 MIPS, 1,4 GFLOPS)
Pamięć - 16 MB RAM, 8 MB Video RAM, 2 MB Audio RAM
Grafika - paleta 16,7 mln. kolorów, 7 milionów polygonów na sekundę
Dźwięk - 64 kanały
4 wejścia na pady, napęd GD-ROM (płyty o pojemności 1GB), wbudowany modem.

Pad do DC jest jedną z wygodniejszych konstrukcji tamtych czasów. Mimo dużych rozmiarów, świetnie leżał w dłoniach i nie męczył podczas długich godzin grania.



Ciekawie wyglądały karty pamięci do DC - posiadały wyświetlacz LCD, który podczas grania przekazywał nam pewne informacje (zależnie od gry). Po wyjęciu ze slotu, memorka służyła nam jako samodzielna konsola do minigier.



Każda konsola posiada tzw. "system sellerey" czyli gry, które wyszły tylko na daną konsolę i swoją wyjątkowością napędzają sprzedaż sprzętu. Dla mnie jedną z najważniejszych tego typu gier na Dreamcasta, ale także jedną z najlepszych gier w historii jest Shenmue.



Shenmue to gra autorstwa Yu Suzuki i swego czasu był to najdroższy tytuł w historii - produkcja gry pochłonęła 20 milionów dolarów (obecnie rekord kosztów produkcji wynosi około 70 milionów dolarów). Gra to skrzyżowanie przygodówki z elementami RPG, a wszystko w pełnym 3D i freeroamingu z epicką fabułą. W mojej opinii, nawet dzisiaj, po wielu latach, warto zagrać w tę grę, nie zestarzała się ani odrobinę. Zresztą zobaczcie sami reklamę i czym prędzej kupujcie Dreamcasta - w chwili obecnej to koszt w graniach 200 złotych - naprawdę warto chociażby dla tej jednej gry.



środa, 17 października 2007

anime - hellsing

Anime, czyli japońskie filmy animowane - to tak w skrócie, tak nie w skrócie to wiki wie więcej. Swego czasu oglądałem dużo, zresztą kiedyś wszystkiego oglądałem dużo, teraz nie zawsze mam kiedy i nie wszystko podoba mi się tak jak dawniej. Mam jednak kilka takich tytułów, do których wiem, że zawsze powrócę. Jednym chciałbym się podzielić dzisiaj.

Hellsing to moje ulubione anime - serial powstał na podstawie mangi Kohta Hirano. 13 odcinków pełnych akcji, ale także skomplikowanej fabuły. Serial dzieje się we współczesnej Wielkiej Brytanii i opowiada dzieje organizacji Hellsing, która pod bezpośrednią jurysdykcją królowej, zajmuje się likwidacją wampirów. Głównym członkiem oddziału jest wampir Alucard (przeczytajcie to od tyłu) - bezlitosny, odważny, cyniczny sprzymierzeniec ludzi. Tak to wygląda z zarysie - wątków jest dużo, sięgają głęboko do popkultury, pojawiają się naziści (ich nigdy nie może zabraknąć), wątki biblijne, fanatyzm religijny, tajne organizacje Watykanu. Gdzieś przeczytałem, że serial sięga też głębiej, pyta o istotę społeczeństwa. Być może, chociaż robi to za pomocą bardzo popularnych stereotypów - ważne, że ogląda się to wyśmienicie.

Jest krwawo, miejscami bardzo i brutalnie, więc wrażliwi powinni podarować sobie poniższy trailer - chociaż mogą puścić i słuchać tylko dźwięku, bo podkład muzyczny jest wyśmienity :)




wtorek, 16 października 2007

Aleja gówniarzy

Wczoraj byłem na kolejnym filmie wyświetlanym w ramach klubu filmowego Ferment . Kolejny cykl, tym razem kino polskie i film Piotra Szczepańskiego - Aleja Gówniarzy. Na pokaz zaproszono między innymi Tadeusza Sobolewskiego, jednego z bardziej rozpoznawalnych polskich krytyków filmowych. Była też grupa młodych filmoznawców - nazwisk niestety nie pamiętam :)

Zacznę od stwierdzenia nieco upraszczającego, ale film mi się podobał. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to film wielki, który porwie tłumy, będzie się podobał wszystkim - zresztą, obecni na sali młodzi krytycy wraz z Sobolewskim nie mieli zbyt dużo litości dla Szczepańskiego. Ja jednak przekonać się nie dałem i do negatywnego odbioru filmu mi daleko.

Co takiego sprawiło, że dałem się wciągnąć w opowiadaną historię? Zawsze podobają nam się filmy, w których możemy identyfikować się z głównym bohaterem, lub przynajmniej jego częścią, emocjami, zdarzeniami, które przeżywa. I tak jest w tym przypadku, postać Marcina, bezrobotnego polonisty, zagubionego we współczesnym świecie, we własnej twórczej niemocy, zblazowanego, jest bliska z tym, co kilka lat temu sam przeżywałem. Tak, też skończyłem polonistykę :)

Poza tym, taka ogólna niemoc, brak celu, to chyba jakaś cecha pokolenia końca lat 70, przynajmniej jego części, którzy nie czują związku z pokoleniem JPII, z japiszonami, i z milionami innych grup i podgrup. Stoją poza tym wszystkim, trochę oderwani od współczesnego świata. Chociaż może tak naprawdę moja interpretacja idzie tutaj za daleko i to zwykła opowieść o życiu i miłości? Głównym zarzutem Sobolewskiego był fakt, że ten film w zasadzie nie posiada głównego bohatera, bo Marcin jest nijaki, pozbawiony wyrazistości. Nie mogę się z tym zgodzić, bo bohater tej opowieści w mojej opinii, jest właśnie dokładnie określony - jego stosunek do otaczającego go świata, nie wynika z braku wyrazistości jego jako postaci, ale z braku wyrazistości samego świata w którym się obraca, środowiska, czasów, miasta. Właśnie miasto, jeden z ważniejszych motywów w filmie, coś jak Gdańsk u Gintera Grassa. Łódź, jako miejsce, podkreślana jest do tego stopnia, że akcja filmu przerywana jest reklamówkami miasta. Dowiadujemy się z nich, że Łódź to miasto możliwości - zaznaczę tylko, że główny bohater ma zamiar przeprowadzić się do Warszawy, właśnie dlatego, że nie widzi żadnych szans dla siebie w rodzinnym mieście.

W pewnym momencie filmu jeden z przyjaciół Marcina, Radek (zakręcony bardzo) porównuje łódzkie budynki do słynnych budowli na cały świecie, między innymi do World Trade Center, twierdząc, że Łódź jest centrum świata i tutaj się wszystko zaczęło. Sam dialog wypada dosyć humorystycznie, ale patrząc na to metaforycznie, czy tak właśnie nie jest dla bohaterów tej opowieści? Obojętnie gdzie wyjadą, Łódź jako ich miasto rodzinne, zawsze w świadomości zostanie centrum i początkiem wszystkiego. Brzemienia narodzin i dorastania nie da się wymazać.

Na koniec dodam jeszcze tylko, że zawsze lubiłem filmy, których akcja rozgrywa się w ciągu krótkiego odcinka czasowego, pokazująca fragment życia wyrwany z większej całości - taka spuścizna po "Buszującym w zbożu".

Dyskusja zaproszonych gości po filmie jak zwykle wypadła ciekawie i mam nadzieję, że podobne dyskusje staną się już tradycją w klubie Ferment.

Aha, i jeszcze jedno, po filmie losowane były nagrody. Zestawy filmów i koszulek oraz główna nagroda kurs fotografii. Nie chwaląc się, wygrałem dwie koszulki i kurs fotografii właśnie :)



poniedziałek, 15 października 2007

Wiedźmin

W czwartek w ubiegłym tygodniu miałem przyjemność uczestniczyć w prasowej premierze gry Wiedźmin. Krótką relację umieściłem na forum Gry, dlatego nie będę powtarzał tego samego tekstu.

Uzupełnię tylko wpis o informację, że stoły uginały się od jadła i napitku :) Było miło, były konkursy (nic nie wygrałem), był Paweł Pawelec, prezesi CD Projekt, piękne hostessy, tancerki, muzyka itp - słowem premiera na wysokim poziomie. Życzę CD Projekt więcej okazji do takich premier - mam nadzieję, że Wiedźmin będzie wstępem do rozwoju własnego silnego studia developerskiego. Jak widać, Polska pod tym względem stale się rozwija, wspomnę chociażby People Can Fly, Techland i Nibris - oby tak dalej :)

Było ciemno, dlatego moja komórka chwyciła tylko wywijasy tancerki :)

czwartek, 11 października 2007

blogowanie

Dzisiaj krótko, bo zaraz wsiadam w pociąg i ruszam do stolicy na spotkanie z Wiedźminem. Chciałem tylko powiedzieć, że zacząłem blogować w jeszcze jednym miejscu - firmowo. Zapraszam na Bloga Grupy Allegro :)

Wyślę na blipa jakieś fotki jak będę na miejscu :) Do poniedziałku.

środa, 10 października 2007

marylin manson

Czasami słyszy się jakiś tam utwór jakiegoś wykonawcy, który strasznie nam się podoba. Jeżeli podoba nam się, aż tak strasznie, ale tak bardzo bardzo, zaczynamy interesować się wykonawcą, szukamy innych kawałków (dzięki tubie jest to teraz łatwiejsze), w końcu czasem kupujemy płytę. Jeżeli płyta nam się podoba, kupujemy inne, czasem pójdziemy na koncert jak jest itp. Tak mniej więcej moim zdaniem się to odbywa. Każdy ma swoje ulubione zespoły i pewnie do części z nich doszedł właśnie w taki sposób.

Słucham różnej muzyki, naprawdę różnej, jednego dnia może to być Ayo, drugiego 50 cent, trzeciego Godsmack.

Swego czasu do kin wszedł film Davida Lyncha Lost Highway, zdaje się, że jakieś 10 lat temu. Na ścieżce dźwiękowej znajdował się między innymi cover piosenki I Put A Spell On You napisanej w 1957 roku przez Jaya Hawkinsa . Cover wykonywał zespół Marylin Manson. Wsiąknąłem, szybko poszukałem innych kawałków (co w tamtym czasie nie było łatwe), potem kupiłem pierwszą płytę Mansona "Antichrist Superstar", potem 2 wcześniejsze i za każdym razem jak wychodziła nowa, nabywałem ją w dniu premiery.

Nie wiem, nie mam pojęcia, co tak bardzo mi się podoba w ich muzyce. Może to dźwięki, ale przecież te dźwięki zmieniają się na przestrzeni lat, może głos Mansona - specyficzny, charakterystyczny, może teksty - czasem mroczne, czasem mniej mroczne, czasem prawdziwe. Nie wiem, myślę, że każdy element tworzy całość, która sprawia, że ta muzyka podoba mi bardziej niż bardzo.

Chciałbym dzisiaj zaprezentować dwa kawałki, które w mojej opinii są ze sobą powiązane. Najpierw I Put A Spell On You:



Każdemu, kto trochę bardziej zna kino, po obejrzeniu klipu nasuną się od razu skojarzenia z niemieckim ekspresjonizmem i "Gabinetem Doktora Caligari" Roberta Wiene'a z 1920 roku oraz z "Nosferatu" Friedricha Murnau z 1922 roku. Takie wizualne ujęcie utworu, doskonale zgrywa się z tekstem, który opowiada o bardzo zachłannym pragnieniu drugiej osoby.

Drugi utwór pochodzi z najnowszej płyty Mansona "Eat Me, Drink Me" i nosi tytuł "Heart Shaped Glasses". Podobnie jak poprzedni kawałek, opowiada o innej niż powszechnie przyjętej relacji kobieta-mężczyzna. "I couldn't take my hands off her, she wouldn't let me be anywhere but inside." - polecam zaznajomić się z całym tekstem utworu.

Całości dopełnia teledysk, przesiąknięty obrazami pokazujący perwersyjny związek, zakończony scenami pary kochanków skąpanych we krwi. Piszę o tym celowo, by osoby bardziej wrażliwe zostawiły sobie wyłącznie słuchanie, chociaż moim zdaniem dużo wtedy stracą :)



I to tyle, może kogoś zachęcę, kto wcześniej nie znał, nie lubił, żeby bardziej się przyjrzał jego twórczości. Najbardziej lajtowa jest płyta Mechanical Animals, więc jeżeli ktoś woli lżejsze dźwięki to polecam. Zresztą o tej płycie napiszę kiedyś osobny wpis. Na razie starczy :)

wtorek, 9 października 2007

Ferment Kolektiv - klub filmowy

Wczoraj miałem przyjemność uczestniczyć w inauguracji klubu filmowego Ferment w poznańskim multikinie. Organizatorzy przygotowali serowy poczęstunek i coś do rozgrzania w zimny jesienny wieczór. Kiedy już wszyscy filmo-maniacy zajęli swoje miejsca, Marcin Jauksz rozpoczął 15-minutową prelekcję na temat filmu. Cóż, niektórzy byli zniecierpliwieni oczekiwaniem na film, co tylko zestresowało mówcę, ale jakoś wszyscy szczęśliwie dobrnęli do końca i na ekranach pojawił się "Wieczór" (Evening). Dodam, że był to przedpremierowy pokaz, film pojawi się w polskich kinach dopiero w listopadzie.

Zanim napiszę o filmie, dodam, że po seansie odbyła się godzinna dyskusja na temat filmu i kina kobiecego z udziałem profesor Bakuły z UAM, Kasi Szaniawskiej z Porozumienia Kobiet 8 marca oraz reportażystki Danki Milewskiej. Zaznaczam ten fakt, dlatego, że jak się później okazało, moje wrażenia stały w opozycji do wrażeń zaproszonych pań :) Dyskusję prowadził Radek Tomasik, który wraz z Pauliną Łosińską są sprawcami całego fermentowego wydarzenia.

Wieczór podobał mi się bardzo gdyż... :) Może podobał mi się dlatego, że bardzo lubię proste historie, które opowiadają o podstawowych rzeczach w trochę hollywoodzkim stylu. A może zwyczajnie patrzyłem na film o kobietach zrobiony przez mężczyznę i taki styl patrzenia na pewne sprawy mi odpowiada. O czym był film dla mnie? O niespełnieniu, o braku, o tęsknocie za ścieżkami, które z jakiś powodów nie zostały wybrane.

Nie podobało mi się za to uproszczenie i zestawienie śmierci i narodzin, umierającej kobiety z informacją i ciąży jednej z bohaterek - chwyt zbyt powierzchowny i w zasadzie niczemu nie służący. No chyba, że miał oznaczać, że główna bohaterka tak samo straci swoje marzenia i będzie z pierwszym lepszym, którego może uznać za przyjaciela. Może zabrakło trochę pomysłu za zakończenie historii, zakończenie, które jest łatwe do przewidzenia. Po dobrym wstępie, świetnym środku, nadchodzi zwyczajny, powierzchowny koniec.

Ciekawie wypadła dyskusja na koniec filmu, chociaż zabrakło mi na fotelach ekspertów (mam nadzieję, że mogę użyć takiego określenia), jakiegoś męskiego, zdecydowanego głosu jako opozycji do drogich Pań, którym film nie podobał się wcale, lub prawie wcale. Zastanawiałem się, czy nie wynika to z jakiegoś wewnętrznego nastawienia typu, "jak to, facet nie może nakręcić dobrego filmu o kobietach". Jednak Kasia szybko sprostowała, że jednak są twórcy, którzy potrafią zrozumieć kobiety i przedstawić ich punkt wiedzenia - ciekawe :)



W każdym bądź razie, ja jako mężczyzna, polecam ten film - jeżeli szukacie dobrego dramatu, warto się przejść do kina i warto chodzić na seanse Fermentu :)

poniedziałek, 8 października 2007

fincher odmieniony

Jak to zwykle bywa w niedzielny wieczór, w który czuć już na karku zbliżający się tydzień pracy, a w uszach powoli dzwoni poniedziałkowy poranny budzik, popularną formą rozrywki staje się obejrzenie filmu i chwila gry. Grałem w Kompanie Braci, a później w HALO 3 - ponieważ o tych dwóch grach już pisałem, skupię się na filmie.

Zodiac Davida Finchera to opowieść oparta na autentycznych wydarzeniach. W latach 60 XX wieku w Kalifornii działał seryjny morderca. Zabijał przypadkowo, w różny sposób - swoje wyczyny opisywał w listach przesyłanych do redakcji gazet. Mimo wielu podejrzanych i kilkuletniego śledztwa, nigdy nie udało się nikomu postawić zarzutów. W 2007 roku śledztwo w tej sprawie zostało wznowione.

Film opowiada o przebiegu śledztwa, odtwarza zabójstwa, pokazuje życie ludzi związanych ze sprawą Zodiaka - stawia też odważne teorie i próbuje odpowiedzieć na pytanie kim był zabójca.

Zodiak nie jest tak mroczny jak pozostałe historie Finchera (Obcy 3, Siedem, Gra, Podziemny Krąg), być może ja tak odbieram ten film, bo znałem historię Zodiaka. Tak naprawdę atmosfera zagęszcza się w jednym momencie filmu, gdy główny bohater filmu Robert Graysmith (Jake Gyllenhaal) trafia do domu potencjalnego podejrzanego. Jest jeszcze jeden moment niepokoju - nie chcę jednak o nim pisać, bo dzieje się na końcu całej historii. Cała reszta filmu, jest ciekawym, paradokumentalnym thrillerem - ale bez tego Fincherowskiego niepokoju i grozy, do jakiej przyzwyczaił nas reżyser. Jeżeli wyczuliście w tym stwierdzeniu nutę zawodu, to słusznie. To nie jest tak, że ten film mi się nie podobał, bo był świetny, dobrze zrealizowany, z bardzo dobrym aktorstwem. Jednak mając w głowie poprzednie obrazy Finchera, zabrakło mi tego specyficznego mroku, przejścia na ciemną stronę ludzkiej duszy, pokazania świata oczami mordercy. Zdaję sobie sprawę, że byłoby to trudne i fikcyjnie, ponieważ mordercy nigdy nie złapano i do końca nie poznano również motywów jego działania.

Polecam film, ale polecam też przed filmem zmienić nastawienie, bo tego "typowego" Finchera tu nie spotkacie.

piątek, 5 października 2007

coś do posłuchania

Dzisiaj mam taki dzień, że pisanie chyba nie za bardzo mi wyjdzie, więc będzie krótko. Wczoraj przy okazji robienia czegoś dla kogoś, odkryłem kawałek, którego wcześniej nie znałem. To znaczy kiedyś tam słyszałem, muzyka znajoma, ale nic więcej. Utwór nazywa się Big City Life i dzisiaj cały dzień nastraja mnie pozytywnie, co w tych jesienno-ciemnych nastrojach wydaje się tym bardziej cenne :)

Utwór pochodzi z płyty Signs Of A Struggle grupy Mattafix. Zespół składający się z duetu Marlon Roudette i Preetesh Hirji powstał w 2005 roku. Grają dosyć ciekawą muzykę, będącą połączeniem hip-hopu, bluesa i R&B. Do posłuchania:

czwartek, 4 października 2007

Carnivale

Pisałem już o Dexterze i o Deadwood , dzisiaj również będzie o serialu. I tak jak poprzednio będzie to wyjątkowe dzieło, które z czystym sumieniem mogę polecić każdemu miłośnikowi kina.

Carnivale to kolejny doskonały serial HBO. Zwróćcie uwagę, że wcześniej seriale zawsze kojarzone były z czymś gorszym niż film fabularny. Szereg uproszczeń, nieskomplikowana fabuła, marne aktorstwo - powoli następuje przewartościowanie. Teraz film ma być zrozumiały dla 12-latka w każdym miejscu naszego globu. Płatne telewizje nie mają tego problemu - robią seriale dla wybrednej grupy klientów, których nie zadowoli kolejny odcinek Mody na Sukces. I dobrze, bo dzięki temu, co jakiś czas na światło dzienne wypływają takie dzieła jak Carnivale.

Serial pokazywany był w latach 2003-2005 - 2 sezony. Przewidziany był na 6 zamkniętych sezonów podzielonych na 3 księgi, dziejące się w różnych przestrzeniach czasowych. Ze względu na rosnące koszty produkcji i oglądalność nie taką, jaką przewidywano, serial został wstrzymany po 2 sezonach.

Carnivale to magiczny świat, świat walki dobra ze złem, pełen mistycznych zależności, gdzie wolna wola miota się w uścisku przeznaczenia. Serial posiada dwóch antagonistycznych bohaterów, których życie poznajemy w osobnych wątkach. Z jednej strony mamy Bena Hawkinsa, który po śmierci matki trafia do trupy cyrkowej, kierowanej przez karła o imieniu Samson. Drugi wątek dotyczy życia kaznodziei Justina Crowe'a, który postanowił na swój sposób walczyć ze światem grzeszników. Powoli, każdy z nich odkrywa, że nie są zwykłymi ludźmi, a świat nie jest wyłącznie tym, co znajduje się na jego powierzchni. Zresztą Ben i Justin to nie jedyne tajemnicze postacie serialu - tam każdy ma jakiś sekret, czasem zwykły, czasem... powiem tak, ciarki często przelecą Wam po plecach i poczujecie dziwny chłód. Carnivale często zaskakiwał mnie do tego stopnia, że zrywałem się na łóżku z niedowierzaniem wpatrując w ekran. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz usłyszałem głos Zarządu. Zarząd to nieokreślona osoba, która kryje się za kotarą jednego z wozów cyrkowych. W zasadzie wydaje się, że ta tajemnicza i niezwykle silna osoba, to tylko wymysł Samsona, by trzymać wszystkich w szachu. W jednym z odcinków widzimy nawet scenę, gdy jeden z bohaterów wpada do wozu, odsłania kotarę, za którą nic nie ma. I nagle wydaje się, że to mistyfikacja, do czasu... Uwierzcie mi, po niektórych odcinkach człowiek jest naprawdę wewnętrznie rozwalony, a to, co wcześniej zobaczył, długo siedzi w głowie.

Magii całemu światu dodaje czas i miejsce w jakim rozgrywa się serial, lata wielkiego kryzysu, małe miasteczka i wsie, gdzie bieda dotyka każdego, to wszystko składa się na swoisty filtr nałożony na rozgrywające się wydarzenia.

Serial silnie osadzony jest w gnostyckim postrzeganiu świata, sięga głęboko do chrześcijańskiej teologii. Jeżeli miałbym gdzieś szukać podobnej atmosfery, wybrałbym niektóre epizody Miasteczka Twin Peaks - niektóre, bo jednak Carnivale sięga znacznie głębiej w istotę walki dobra ze złem. Wielka szkoda, że postała tylko I Księga, która odkrywa niektóre tajemnice - te największe wciąż czekają, gdzieś tam...

Dzisiaj dla odmiany nie będzie typowego trailera, tylko czołówka i pierwsze 2 minuty pierwszego odcinka serialu.

środa, 3 października 2007

Reklamy

Zainspirowany małą dyskusją dotyczącą kampanii reklamowej HALO 3 na blogu Michała Pręgowskiego, postanowiłem zostać w podobnych klimatach. To, że powstają ciekawe reklamy wiemy wszyscy. Zresztą gdyby tak nie było, nie byłoby też sensu organizować nocy reklamożerców. Byłem na podobnym wydarzeniu jakiś czas temu w poznańskim multikinie. Nie dałem rady wysiedzieć do końca, jakoś tak, mogliby puścić między reklamami jakiś film czasem :)

To czego brakuje mi na takich pokazach, przynajmniej mi i przynajmniej na tym, na którym ja byłem mi tego brakowało, to nieobecność reklam związanych z grami. Ja wiem, że to pokazy przygotowane na polski rynek i tu jest inaczej niż na zachodzie, ale postarać się można, bo niektóre obrazy są naprawdę oryginalne. Bo liczy się pomysł prawda? Skupmy się dzisiaj na tym pomyśle trochę, zostawmy inne rzeczy, do innych rzeczy jeszcze wrócimy kiedyś na tym blogu.

Pierwsza reklama, którą chciałbym dzisiaj przedstawić, próbuje nam sprzedać grę, w której mamy możliwość zapolować na dziką zwierzynę. Gra raczej przygotowana na lokalny amerykański rynek - w Europie tego typu tytuły nie odnoszą powodzenia, ale reklama ma ciekawą puentę :)



I druga, która nie przedstawia żadnego konkretnego tytułu, a jest jedynie reklamą zabawy na konsoli Xbox360. W przenośni przedstawia nam koncepcję takiej zabawy - we współczesnym świecie w każdej chwili, bez strachu, spotykamy co tylko spotkać chcemy. Taka współczesna wersja "Niekończącej się opowieści".

wtorek, 2 października 2007

it's because of the chief

Dobra, ostatni raz piszę o HALO 3, chyba... W zasadzie nie o samej grze będzie, a raczej o niesamowitym gadżecie, który otrzymałem od kumpla - MbA. Maciej wyszył - tak, są takie maszyny specjalne do wyszywania ręczników, też o tym nie wiedziałem - coś, co przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Zresztą, zobaczcie sami:





Z tego miejsca dziękuję Maciejowi, bo to jeden z fajniejszych prezentów jakie dostałem - unikat to unikat :)

Po czymś takim nie mogłem dłużej się oszukiwać, że będę wstanie poczekać jeszcze miesiąc za swoją kopią HALO 3, sprawdziłem konto i ostatnim wysiłkiem finansowym nabyłem śliczne, pachnące pudełko z grą. Wynik tego jest taki, że dzisiaj prawie zasnąłem na angielskim i muszę chyba skoczyć do sklepu po coś energetycznego, bo zasnę w pracy. Jakaś glukoza i tiger powinny postawić mnie na nogi :)

Believe

poniedziałek, 1 października 2007

Ostatni król Szkocji

Ostatnio jakoś filmowo spędzam czas, taki okres mam. Staram się raczej nigdy nie walczyć z rzeczami, na które mam ochotę. Bo i po co? W niedzielę miałem wielką ochotę na film właśnie, zresztą gorzej się czułem, więc idealne rozwiązanie na leżenie w łóżku. Wybór padł na Ostatniego króla Szkocji (The Last King of Scotland - 2006).

Film opowiada o losach młodego lekarza Nicholasa Garrigana, który mając dosyć swojego obecnego stylu życia, wyrusza do Ugandy. W Afryce zdobywa pracę w jednym z prowincjonalnych szpitali. Tam zakochuje się w Sarze, żonie swojego kolegi lekarza, która jednak mimo odwzajemnienia namiętności, odrzuca go z poczucia obowiązku. Celowo zwracam uwagę na ten wątek, ponieważ w roli Sary pojawia się aktorka z jednego z moich ulubionych seriali Z archiwum X - Gillian Anderson. I chociaż nigdy nie wydawała mi się specjalnie atrakcyjna - to odpowiednia dieta i uczesanie mogą sprawić cuda, i po jej wyglądzie w tym filmie, jest to dla mnie fakt :) W trakcie pobytu na prowincji, Nicholas poznaje także generała Amina, który po dokonaniu zamachu stanu, przejął władzę w Ugandzie. Wskutek zbiegu okoliczności, Nicholas opatruje Amina po wypadku i tak trafia na dwór ostatniego króla Szkocji jako osobisty lekarz.

Amin to postać autentyczna. Świetnie w tej roli spisał się Forest Whitaker. Oglądając jego aktorskie popisy, nie sposób mi uciec skojarzeniem od Bruno Ganza z filmu Upadek. W ich oczach widać to samo opętanie i oboje są równie nieobliczalni. Fabuła jest tak skonstruowana, że jeżeli nie znaliśmy wcześniej historii Amina (ja nie znałem), to razem z Nicholasem odkrywamy ciemne strony rządów dyktatora.

Lubię filmy, po których obejrzeniu cała historia siedzi mi jeszcze przez pewien czas w głowie. I tak jest z Ostatnim królem Szkocji. Tak się zastanawiam, czy każdy dyktator na tym świecie kończy miłą emeryturką na wygnaniu? Może jestem naiwny, ale nadal marzy mi się coś na kształt poetyckiej sprawiedliwości.